Przygotowania
Planując wcześniej wakacje przyjęliśmy pewną strategię, która zawsze dawała fajne rezultaty. Co drugi rok jeździmy w Polskę i to w rejony, które nam się wydają najbardziej tajemnicze i egzotyczne. Tradycyjnie, jak zawsze wybraliśmy kierunek północno - wschodni. Co prawda mieliśmy w planie w tym roku Wietnam ( były już wykupione bilety lotnicze ) ale niestety musieliśmy zrezygnować z tego wyjazdu. Tak więc po ciężkich bojach zdecydowaliśmy się na Puszczę Białowieską a konkretnie wieś Teremiski. Nocleg zarezerwowaliśmy w gospodarstwie agroturystycznym Relax Pana Jurka Smoktunowicza, który miał tą zaletę, że:
- po pierwsze był
położony w Teremiskach , wsi położonej w samym sercu Puszczy Białowieskiej
- niespełna 6 km od Białowieży
- po drugie pokoje
były z łazienkami i ładnie wyposażone
- po trzecie Pan
Jurek posiadał własny staw, gdzie można
było bez pozwolenia robić łyby ( tak mówiła dawno temu mała Hania ),
- po czwarte do
dyspozycji kuchnia, parking, ogród, rowery, wi - fi, tv i takie inne
- po piąte cena 100
zł/ pokój 3 osobowy na dobę
- po szóste -
zobaczcie sami tutaj
Dokonałem rezerwacji wpłacając na wskazane konto 200 zł. i
zacząłem się zastanawiać nad kształtem całej tej imprezy. Lubimy spędzać
czas aktywnie, leżenie plackiem na plaży lub przy hotelowym basenie ma czasami
swoje zalety ale po pewnym czasie staje się to nudne i zaczyna brakować nam przygody. No i pojawił się dylemat jechać
w ciemno i na miejscu wszystko załatwiać
- czy poszukać czegoś ciekawego w internecie. Postawiłem na to drugie i przez
czysty przypadek trafiłem na opis wycieczki do Puszczy z przewodnikiem, który
bardzo mi się spodobał a organizowało to Biuro Turystyczne " Sóweczka
" Pana Arka Szymury. Link znajdziecie tutaj
Zadzwoniłem pod podany kontakt, przedstawiłem swoje zamiary i parę dni później otrzymałem maila z wstępnym programem
imprezy. Potem był miesiąc dopinania szczegółów i na koniec wyszedł taki plan
( skopiowane z maila ):
( skopiowane z maila ):
2 lipca (poniedziałek)
Zwiedzanie od godziny
9 "Puszczy w pigułce", czyli
od Muzeum Przyrodniczo-Leśnego BPN (zajmie to
około 1,5 godziny) a następnie wędrówka do Rezerwatu Ścisłego -
najcenniejszej i najmniej zmienionej przez działalność człowieka części Puszczy
Białowieskiej (zajmie to około 4 godzin). Około 14.30 będzie przerwa na obiad.
Jeżeli pogoda będzie sprzyjała to wieczorem wyruszymy w poszukiwaniu
najmniejszej europejskiej sowy - sóweczki. W tym dniu przewodnikiem będzie Arek
Szymura
3 lipca (wtorek)
Poznawanie części Puszczy, która miała zostać przyłączona do
Białowieskiego Parku Narodowego. Poznawanie walorów tej części zajmie cały
dzień z przerwą na obiad (musicie tylko Państwo zdecydować, jak wcześnie
chcecie wyruszyć - tak naprawdę Puszcza jest najpiękniejsza o wschodzie słońca,
czyli o godzinie 4 rano). Odwiedzimy tez siedliska bobrów oraz nory borsuków.
4 lipca (środa)
proponujemy wyjazd do południowej części Puszczy, gdzie pod
okiem doświadczonego instruktora jazdy konnej będziecie mogli Państwo odkrywać
uroki jazdy na oklep - do Państwa dyspozycji będą 2 konie (a dla pozostałych
osób rowery). Pokonacie Państwo również trasę między miejscowościami Łozice i
Topiło (znajdują się tam stawy, w których było składowane drewno). W tym dniu
Państwa przewodnikiem będzie Alicja Karczewska.
5 lipca (czwartek)
ten dzień zaczniemy o godzinie 4 rano poranną wycieczką na
ptaki pod okiem doświadczonego ornitologa a następnie udacie się z nim Państwo
nad Siemianówkę, by prowadzić obserwacje ptaków wodno-błotnych. W tym dniu
Państwa przewodnikiem będzie Arek Szymura
6 lipca (piątek)
to będzie dzień kajakowy (około 6-7 godzin z przerwą na
ognisko z pieczeniem kiełbasek). Trasę na miejscu zaproponuje kajakarz.
7 lipca (sobota)
rano będziemy szukać żubrów - poszukiwania rozpoczniemy
około godziny 3.30. Jeżeli nie uda zobaczyć dziko żyjących żubrów, to pozostaje
Rezerwat Pokazowy Żubrów, tam żyją żubry i inne puszczańskie ssaki w zagrodach.
Wstępną cenę ustaliliśmy na 1600 zł/ 3 osoby bez biletów
wstępu i wyżywienia płatne z dołu czyli po zakończeniu imprezy.
Wyjazd
Co należy zabrać z sobą:
- gumowce i buty
trapery
- długie spodnie i
koszulki z długim rękawem - najlepiej koloru zielonego lub khaki
- kurtki
przeciwdeszczowe oraz jakaś bluza polarowa ( rano i wieczorem może być trochę
chłodnawo )
- dużą ilość środków
na komary
- dobre lornetki lub
lunetę na solidnym statywie
- nakrycie na głowę +
faktor na słońce ( szczególnie na kajaki )
Rano w niedzielę 1-szego lipca kontrola
bagażu: szczoteczki są? - są, ręczniki? są, klapki, laptopy, aparat foto,
kamera, koszyk jedzenia, 2 walizki, 3 plecaki, rakiety do badmintona, ringo,
wędka są? - są. Hania jest? - jest. No
to pozamykać domek na cztery spusty, pogłaskać Bulinexa ( dla przypomnienia
nasza kotka, którą będą się opiekować nasi dziadkowie ), przekręcam kluczyk w aucie i w drogę - ku
przygodzie. Po 2 minutach jazdy usłyszałem z tyłu - yyyyyyyyy Tatuś - z akcentem na yyyyyy.
Oczywiście Hani przypomniało się, że nie wzięła okularów p/słonecznych i wielki
triumfalny powrót ku uciesze sąsiadów, którzy już stawiali zakłady jak szybko
wrócimy. Znowu standardowa procedura odliczania i załączam silnik w nadziei, że
może tym razem się uda. Jadę 2 minuty - nic, 5 minut nic; 10 minut - dalej nic, po pół godzinie jazdy minęliśmy
granicę domowego przyciągania i mogłem odetchnąć z ulgą - jedziemy !!!!.
Sama podróż minęła szybko i przyjemnie ( w końcu niedziela -
mały ruch na drodze, brak tirów ), nawigacja sprawowała się dobrze; klima też (
ktoś kto to wymyślił powinien dostać nobla ) i do Teremisek przyjechaliśmy
przed 20. Okazało się, że czekali na nas siostra właściciela z mężem i córką bo
Pan Jurek z Panią Beatą są na wycieczce w Pradze i przyjadą w środę. Przekazali
nam klucze, pokazali pokój, poinstruowali teoretycznie jak uruchomić telewizor
i internet, pokazali babcię ( mamę Pana Jurka ), którą pozostawili na straży i
szybko się wynieśli bo przecież zaraz będzie finał Euro a do Warszawy trochę
kilometrów jest. Więc cały domek był do naszej dyspozycji ( bo gości nie było
).
Oczywiście pierwszą moją czynnością w naszym pokoju było uruchomienie internetu w laptopach co mi się nie udało i telewizora - też nie udało. Po pewnym czasie Hania odpaliła w końcu neta co było pierwszym sukcesem ale Tv dalej nie było a finał Euro tuż tuż. No więc wykonałem telefon do szwagra Pana Jurka, co z tym telewizorem zrobić bo przecież zaraz będzie mecz. Facet najpierw chciał wracać ale potem doszedł do wniosku, że skoro i tak jesteśmy sami w domu to wejdźmy do każdego pokoju - może w końcu trafimy na działający telewizor. Tak też zrobiliśmy i w końcu udało mi się obejrzeć ten mecz. Potem położyliśmy się grzecznie spać.
Oczywiście pierwszą moją czynnością w naszym pokoju było uruchomienie internetu w laptopach co mi się nie udało i telewizora - też nie udało. Po pewnym czasie Hania odpaliła w końcu neta co było pierwszym sukcesem ale Tv dalej nie było a finał Euro tuż tuż. No więc wykonałem telefon do szwagra Pana Jurka, co z tym telewizorem zrobić bo przecież zaraz będzie mecz. Facet najpierw chciał wracać ale potem doszedł do wniosku, że skoro i tak jesteśmy sami w domu to wejdźmy do każdego pokoju - może w końcu trafimy na działający telewizor. Tak też zrobiliśmy i w końcu udało mi się obejrzeć ten mecz. Potem położyliśmy się grzecznie spać.
Dzień pierwszy czyli poznanie młota
Jadąc do Białowieży wiele się naczytałem w felietonach Adama Wajraka o przyrodzie BNP oraz o konflikcie pomiędzy szeroko pojętą grupą przyrodników ( pracownicy BPN, ekolodzy i pasjonaci przyrody ) a leśnikami i ludźmi żyjącymi od zawsze w tych rejonach, korzystających z darów Puszczy. Dlatego zdawałem sobie sprawę, że chcąc nie chcąc znajdziemy się w sytuacji będąc między młotem a kowadłem. Na opis stanowiska kowadła przyjdzie jeszcze czas - w dniu dzisiejszym mamy szansę zapoznać się z młotem - popularyzatorami Puszczy czyli zwolennikami pozostawienia jej w takim stanie jakim jest, czyli pierwotnym.
Po śniadaniu wsiedliśmy do samochodu
i pożegnani morderczo - błagalnym wzrokiem babci
( myślała, że wyjeżdżamy nie zapłaciwszy za nocleg ) udaliśmy się do Białowieży, do siedziby Parku Narodowego. Przed muzeum czekała już na nas Pani Krystyna Szymura, która rozpoczęła oprowadzanie nas po multimedialnym muzeum Puszczy Białowieskiej w bardzo ciekawy sposób wyjaśniając na czym polega działanie ekosystemu lasu i zależności pomiędzy fauną i florą ( między innymi dowiedzieliśmy się, że nasze pospolite Baśki czyli wiewiórki wcale nie są orzechożerne tylko jak najbardziej są drapieżnikami, które nie pogardzą jajkami ptaków, pisklętami, ptakami i małymi gryzoniami. Ha - wiedzieliście o tym? - bo ja nie, Hania, moja żona i sąsiedzi też nie, Bulinexa o zdanie się nie pytałem ). W połowie trasy muzeum podszedł do nas niski pan - jak się później okazało mąż pani Krystyny pan Arek Szymura, który oprowadzał nas dalej po muzeum przeplatając opis wystaw zabawnymi historyjkami z życia Puszczy lub jego działalności przyrodniczej, które wcale zabawnymi nie były. A może były? tylko nikt się nie śmiał włącznie z ich autorem.
( myślała, że wyjeżdżamy nie zapłaciwszy za nocleg ) udaliśmy się do Białowieży, do siedziby Parku Narodowego. Przed muzeum czekała już na nas Pani Krystyna Szymura, która rozpoczęła oprowadzanie nas po multimedialnym muzeum Puszczy Białowieskiej w bardzo ciekawy sposób wyjaśniając na czym polega działanie ekosystemu lasu i zależności pomiędzy fauną i florą ( między innymi dowiedzieliśmy się, że nasze pospolite Baśki czyli wiewiórki wcale nie są orzechożerne tylko jak najbardziej są drapieżnikami, które nie pogardzą jajkami ptaków, pisklętami, ptakami i małymi gryzoniami. Ha - wiedzieliście o tym? - bo ja nie, Hania, moja żona i sąsiedzi też nie, Bulinexa o zdanie się nie pytałem ). W połowie trasy muzeum podszedł do nas niski pan - jak się później okazało mąż pani Krystyny pan Arek Szymura, który oprowadzał nas dalej po muzeum przeplatając opis wystaw zabawnymi historyjkami z życia Puszczy lub jego działalności przyrodniczej, które wcale zabawnymi nie były. A może były? tylko nikt się nie śmiał włącznie z ich autorem.
Trasa w muzeum zajęła nam ok. 2 godzin i poszliśmy pod czujnym i zabawnym okiem pana Arka zwiedzać rezerwat ścisły BPN.
Tam już naocznie przekonaliśmy się o pięknie pierwotnej puszczy, nietkniętej ręką człowieka - widzieliśmy mnóstwo okazałych ponad 30 metrowych sosen, dębów a także powalonych olbrzymów pokrytych mchem, porostami. Spróchniałe drzewa są rezerwuarami życia dla wszelakiej maści owadów, termitów, którymi z kolei żywią się ptaki. Czas rozkładu takiego drzewa wynosi 20 % czasu jego życia. I to co dla Arka Szymury jest oazą życia dla tubylców jest marnotrawstwem drewna, które można by było wykorzystać do celów gospodarczych - i w tym tkwi sedno konfliktu. Nawiasem mówiąc na taką olbrzymią sosnę Pan Arek wspinał się bez zabezpieczenia żeby uwolnić kruka w gnieździe, któremu zaplątał się sznurek do nogi. Prawdopodobnie obecni przy tym Japończycy oraz Adam Wajrak byli wniebowzięci. Zabawne - prawda?
Spróchniałe drzewa w Rezerwacie Ścisłym |
Tam już naocznie przekonaliśmy się o pięknie pierwotnej puszczy, nietkniętej ręką człowieka - widzieliśmy mnóstwo okazałych ponad 30 metrowych sosen, dębów a także powalonych olbrzymów pokrytych mchem, porostami. Spróchniałe drzewa są rezerwuarami życia dla wszelakiej maści owadów, termitów, którymi z kolei żywią się ptaki. Czas rozkładu takiego drzewa wynosi 20 % czasu jego życia. I to co dla Arka Szymury jest oazą życia dla tubylców jest marnotrawstwem drewna, które można by było wykorzystać do celów gospodarczych - i w tym tkwi sedno konfliktu. Nawiasem mówiąc na taką olbrzymią sosnę Pan Arek wspinał się bez zabezpieczenia żeby uwolnić kruka w gnieździe, któremu zaplątał się sznurek do nogi. Prawdopodobnie obecni przy tym Japończycy oraz Adam Wajrak byli wniebowzięci. Zabawne - prawda?
Omszałe, porośnięte hubami drzewa |
Idąc
natrafiliśmy na tropy różnych zwierząt ( miedzy innymi wilków, dzików, jeleni i
saren ), poznaliśmy zwyczaje ptactwa ( zwłaszcza dzięciołów ) i ssaków i
rozpoczęliśmy bezkrwawe fotograficzne łowy na wszystko co się rusza. Pierwszą i
jedyną w tym dniu naszą ofiarą był dzięcioł trójpalczasty, ptak rzadko
spotykany - w Polsce występuje tylko 200 par lęgowych. Gdyby nie
spostrzegawczość pana Arka nigdy nie znaleźlibyśmy tego ptaszka. Mała - zabawna rzecz a
cieszy . Komary nie dokuczały mimo gorąca i niemal 100 % wilgotności ( korony
tych olbrzymich drzew tworzą wilgotną szklarnię stąd taka ilość mchów i
porostów ). Nawiasem mówiąc dowiedzieliśmy się, że mech wcale nie obrasta drzew
od strony północnej
( tylko w wyjątkowych sytuacjach gdy drzewo jest super proste ) tylko tam gdzie spływa po nim najwięcej wilgoci. Czyli gen. Robert Stephenson Smyth Baden-Powell ( do pełni szczęścia brakuje mi końcówki Pierwszy lub jr ) mylił się.
Oczywiście zaraz po wejściu do rezerwatu odezwał się telefon od dziadków, którzy mieli opiekować się naszą domową menażerią ( rybki w oczku wodnym, Bulinex i koty naszych doskonałych sąsiadów ). Babcia stwierdziła, że są już u nas po raz drugi, Bulinka znowu nie przyszła i co oni mają robić. Środek rezerwatu ścisłego puszczy, 600 km od Jaczowa i co ja mogę zrobić? - zawołać naszego kota przez telefon?. Oddałem telefon swojej doskonałej żonie powierzając jej rozwiązanie tego doniosłego problemu. Nasza włóczęga zakończyła się około godz. 15 i zaczęliśmy poszukiwania w Białowieży knajpki, gdzie można zjeść coś smacznego i regionalnego. I zobaczyliśmy coś takiego:
Po obiedzie wróciliśmy do Teremisek, po drodze zajeżdżając do domu Adama Wajraka by umówić się z nim na wieczorne wyjście do puszczy. Z zagrody wylazł typ w rozchełstanej i poplamionej koszuli z napisem " I love puszcza " i oznajmił na wstępie, że szansa na zobaczenie żubra, wilka, rysia lub innego zwierza = 0 bo o tej porze roku zwierzęta mają co żreć wałęsając się po całej puszczy, poza tym jest im gorąco i siedzą całymi dniami w swoich ostojach, na polany wychodząc o zmierzchu lub nocą. No i co z tego. My się nigdy nie poddajemy. Jak amerykańscy Rangersi. Odwrót? Nigdy!!!. Huuua alleluja i do przodu.
Do domu wróciliśmy by się przebrać, wykąpać, poczytać coś w necie - oczywiście babcia powitała nas z uczuciem ogromnej ulgi. O godz. 19. wyruszyliśmy pieszo do domu Adama Wajraka - moje dziewczyny ubrane przepisowo - długie spodnie, stonowane kolory a ja krótkie gacie, koszulka bez ramiączek w jaskrawym czerwonym kolorze, kapelusz na głowie Indiany Jones. Adam czekał już na nas wyekwipowany w ubranie w kolorze khaki, popatrzył się na mnie z politowaniem i stwierdził , że ubiór w lesie powinien jak najmniej odróżniać się od otoczenia. No to zawróciłem i przyszedłem zadowolony z siebie w jaskrawej niebieskiej koszulce, dziwiąc się o co im wszystkim chodzi ( kiedyś Adam w jednym z felietonów opisywał jak to śmieszą go ludziska tak właśnie ubrani, którzy idą do lasu na fotograficzne łowy ). Jejku niebieski, zielony, czerwony dla mnie jeden czort. Adam z westchnieniem machnął ręką i poszliśmy w leśne ostępy w okolicach Teremisek.
Adam Wajrak to ciekawa, nietuzinkowa postać - człowiek roku wg Time`a w 2005r., popularyzator przyrody, obrońca Puszczy Białowieskiej oraz Doliny Raspudy o jego osiągnięciach można przeczytać w Wikipedii; jednocześnie najbardziej chyba znienawidzony człowiek wśród kowadła czyli leśników lub mieszkańców wsi na obrzeżach Puszczy Białowieskiej. Uwielbiam czytać jego opowiastki o przyrodzie i puszczy w felietonach " Poczta Teremiski " Gazety Wyborczej. A że jest nieco radykalny - młodość tak właśnie ma - na starość mu przejdzie.
Tak czy inaczej w czwórkę ruszyliśmy na łowy na wielkiego zwierza. Ma być żubr, wilk, łoś no i ryś - ostatecznie kuna ( tak sobie wymyśliła Haneczka ). Dziewczyny z lornetkami, ja aparat, statyw, lornetka, plecak no i kapelusz Indiany Jones oczywiście. Brzdęk, brzdęk, brzdęk cholera od tego hałasu całą zwierzynę spłoszę. Na szczęście Adama mało to obchodziło bo i tak nie wierzył, że cokolwiek zobaczymy. I tak sobie szliśmy - Adam trochę nam opowiadał o Teremiskach, puszczy, o swojej działalności i jego żony Nurii, pokazywał świeże i stare tropy zwierząt. Powoli zapadał już zmrok, gdy nagle Adam przystanął nasłuchując jakichś odgłosów. Jest - szepnął. Stanęliśmy jak wryci w pozycji "gotów do strzału" rozglądając się wokół łakomym wzrokiem. Nie patrząc na nas kiwnął palcem wskazując kierunek - słyszę sóweczkę szepnął. Noooo - potwierdziłem, kiwając głową, chociaż nic nie usłyszałem. Tam w pobliżu tych wysokich drzew - ponownie szepnął, po czym delikatnie gwizdnął. Coś odpisnęło, gwizd - pisk, gwizd - pisk a my powolutku i po cichu przedzieramy się przez gęste zarośla lasu w kierunku coraz głośniejszego pisku. Cholera to gdzieś tutaj - słychać je teraz wyraźnie. Więc 4 lornetki w górę i zaczęliśmy szukać. Sóweczka jak nazwa wskazuje to malutka sowa i wypatrzyć to coś o zmierzchu na konarach wysokiego drzewa jest nie lada wyczynem. Nawet Adamowi i Arkowi rzadko się to zdarzało. Jest - chyba ją widzę, tam po lewej na tej łysej gałęzi - stwierdziła Hania. Gdzie? odparł zaskoczony Adam. No tam - o kurcze widzę drugą obok i trzecią wyżej krzyknęła podniecona Hania nie zważając już na nic. No, no brawo - z podziwem odparł Adam. To bardzo rzadka rzecz widzieć na raz trzy sóweczki. Czwarta! - zobaczcie właśnie coś niesie w dziobie - krzyknęła uradowana Hania zostając królową polowania. No chylę czoła - stwierdził z uznaniem Adam, wprawiając w zachwyt Hanię. Tak więc gapiliśmy się dłuższą chwilę na te urocze ptaki a one gapiły się z góry na nas ( prawdę powiedziawszy, to ja .... guzik widziałem ).
Było coraz ciemniej, więc szybko podążyliśmy w kierunku kilku polan mając nadzieję, że zobaczymy żubra - niestety żubry tego dnia były leniwe i nie chciało im się wychodzić na żer. Ale zadowoleni i pogryzieni przez gzy i komary wróciliśmy do domu. Na odchodne Adam powiedział Hani, żeby jutro przyszła do niego, to podaruje jej jakąś małą niespodziankę. No to super!!!. Zmęczeni i zadowoleni wróciliśmy do domu. Wykonałem telefon do Arka umawiając się z nim na godzinę 10 - tą. Jak fajnie - można się wyspać - stwierdziła Hania.
( tylko w wyjątkowych sytuacjach gdy drzewo jest super proste ) tylko tam gdzie spływa po nim najwięcej wilgoci. Czyli gen. Robert Stephenson Smyth Baden-Powell ( do pełni szczęścia brakuje mi końcówki Pierwszy lub jr ) mylił się.
Z Panem Arkiem na tropie |
Oczywiście zaraz po wejściu do rezerwatu odezwał się telefon od dziadków, którzy mieli opiekować się naszą domową menażerią ( rybki w oczku wodnym, Bulinex i koty naszych doskonałych sąsiadów ). Babcia stwierdziła, że są już u nas po raz drugi, Bulinka znowu nie przyszła i co oni mają robić. Środek rezerwatu ścisłego puszczy, 600 km od Jaczowa i co ja mogę zrobić? - zawołać naszego kota przez telefon?. Oddałem telefon swojej doskonałej żonie powierzając jej rozwiązanie tego doniosłego problemu. Nasza włóczęga zakończyła się około godz. 15 i zaczęliśmy poszukiwania w Białowieży knajpki, gdzie można zjeść coś smacznego i regionalnego. I zobaczyliśmy coś takiego:
Bez komentarza hi, hi, hi |
Po obiedzie wróciliśmy do Teremisek, po drodze zajeżdżając do domu Adama Wajraka by umówić się z nim na wieczorne wyjście do puszczy. Z zagrody wylazł typ w rozchełstanej i poplamionej koszuli z napisem " I love puszcza " i oznajmił na wstępie, że szansa na zobaczenie żubra, wilka, rysia lub innego zwierza = 0 bo o tej porze roku zwierzęta mają co żreć wałęsając się po całej puszczy, poza tym jest im gorąco i siedzą całymi dniami w swoich ostojach, na polany wychodząc o zmierzchu lub nocą. No i co z tego. My się nigdy nie poddajemy. Jak amerykańscy Rangersi. Odwrót? Nigdy!!!. Huuua alleluja i do przodu.
Do domu wróciliśmy by się przebrać, wykąpać, poczytać coś w necie - oczywiście babcia powitała nas z uczuciem ogromnej ulgi. O godz. 19. wyruszyliśmy pieszo do domu Adama Wajraka - moje dziewczyny ubrane przepisowo - długie spodnie, stonowane kolory a ja krótkie gacie, koszulka bez ramiączek w jaskrawym czerwonym kolorze, kapelusz na głowie Indiany Jones. Adam czekał już na nas wyekwipowany w ubranie w kolorze khaki, popatrzył się na mnie z politowaniem i stwierdził , że ubiór w lesie powinien jak najmniej odróżniać się od otoczenia. No to zawróciłem i przyszedłem zadowolony z siebie w jaskrawej niebieskiej koszulce, dziwiąc się o co im wszystkim chodzi ( kiedyś Adam w jednym z felietonów opisywał jak to śmieszą go ludziska tak właśnie ubrani, którzy idą do lasu na fotograficzne łowy ). Jejku niebieski, zielony, czerwony dla mnie jeden czort. Adam z westchnieniem machnął ręką i poszliśmy w leśne ostępy w okolicach Teremisek.
Adam Wajrak to ciekawa, nietuzinkowa postać - człowiek roku wg Time`a w 2005r., popularyzator przyrody, obrońca Puszczy Białowieskiej oraz Doliny Raspudy o jego osiągnięciach można przeczytać w Wikipedii; jednocześnie najbardziej chyba znienawidzony człowiek wśród kowadła czyli leśników lub mieszkańców wsi na obrzeżach Puszczy Białowieskiej. Uwielbiam czytać jego opowiastki o przyrodzie i puszczy w felietonach " Poczta Teremiski " Gazety Wyborczej. A że jest nieco radykalny - młodość tak właśnie ma - na starość mu przejdzie.
Bagna w lesie |
Tak czy inaczej w czwórkę ruszyliśmy na łowy na wielkiego zwierza. Ma być żubr, wilk, łoś no i ryś - ostatecznie kuna ( tak sobie wymyśliła Haneczka ). Dziewczyny z lornetkami, ja aparat, statyw, lornetka, plecak no i kapelusz Indiany Jones oczywiście. Brzdęk, brzdęk, brzdęk cholera od tego hałasu całą zwierzynę spłoszę. Na szczęście Adama mało to obchodziło bo i tak nie wierzył, że cokolwiek zobaczymy. I tak sobie szliśmy - Adam trochę nam opowiadał o Teremiskach, puszczy, o swojej działalności i jego żony Nurii, pokazywał świeże i stare tropy zwierząt. Powoli zapadał już zmrok, gdy nagle Adam przystanął nasłuchując jakichś odgłosów. Jest - szepnął. Stanęliśmy jak wryci w pozycji "gotów do strzału" rozglądając się wokół łakomym wzrokiem. Nie patrząc na nas kiwnął palcem wskazując kierunek - słyszę sóweczkę szepnął. Noooo - potwierdziłem, kiwając głową, chociaż nic nie usłyszałem. Tam w pobliżu tych wysokich drzew - ponownie szepnął, po czym delikatnie gwizdnął. Coś odpisnęło, gwizd - pisk, gwizd - pisk a my powolutku i po cichu przedzieramy się przez gęste zarośla lasu w kierunku coraz głośniejszego pisku. Cholera to gdzieś tutaj - słychać je teraz wyraźnie. Więc 4 lornetki w górę i zaczęliśmy szukać. Sóweczka jak nazwa wskazuje to malutka sowa i wypatrzyć to coś o zmierzchu na konarach wysokiego drzewa jest nie lada wyczynem. Nawet Adamowi i Arkowi rzadko się to zdarzało. Jest - chyba ją widzę, tam po lewej na tej łysej gałęzi - stwierdziła Hania. Gdzie? odparł zaskoczony Adam. No tam - o kurcze widzę drugą obok i trzecią wyżej krzyknęła podniecona Hania nie zważając już na nic. No, no brawo - z podziwem odparł Adam. To bardzo rzadka rzecz widzieć na raz trzy sóweczki. Czwarta! - zobaczcie właśnie coś niesie w dziobie - krzyknęła uradowana Hania zostając królową polowania. No chylę czoła - stwierdził z uznaniem Adam, wprawiając w zachwyt Hanię. Tak więc gapiliśmy się dłuższą chwilę na te urocze ptaki a one gapiły się z góry na nas ( prawdę powiedziawszy, to ja .... guzik widziałem ).
Było coraz ciemniej, więc szybko podążyliśmy w kierunku kilku polan mając nadzieję, że zobaczymy żubra - niestety żubry tego dnia były leniwe i nie chciało im się wychodzić na żer. Ale zadowoleni i pogryzieni przez gzy i komary wróciliśmy do domu. Na odchodne Adam powiedział Hani, żeby jutro przyszła do niego, to podaruje jej jakąś małą niespodziankę. No to super!!!. Zmęczeni i zadowoleni wróciliśmy do domu. Wykonałem telefon do Arka umawiając się z nim na godzinę 10 - tą. Jak fajnie - można się wyspać - stwierdziła Hania.
Dzień drugi - dalsze poznawanie puszczy
Rano po śniadaniu wsiedliśmy w samochód i ku rozpaczy babci ruszyliśmy po Arka w Białowieży. Dzisiejszy dzień ma tym się różnić od wczorajszego, że będziemy wędrować po różnych zakątkach Puszczy w międzyczasie wypatrując dużych zwierząt i ptaków. Oczywiście Arek potwierdził, że prawdopodobieństwo zobaczenia zwierząt jest małe ( ha, ha umarłem ze śmiechu ) z uwagi na upał i najlepszą porą roku na zobaczenie żubra, wilka, jeleni i dzików jest zima, kiedy zwierzęta gromadzą się przy paśnikach, ponieważ są dokarmiane. Siano dostarczają pracownicy BPN, leśnicy a także okoliczni mieszkańcy, którzy koszą swoje łąki i w zamian za dopłatę z BPN dokarmiają zwierzęta sianem. I my kiedyś zimą tu przyjedziemy tylko musimy nauczyć się jeździć na nartach biegówkach.
Latem zwierzęta można spotkać przypadkowo lub je tropiąc co kosztuje dużo czasu, aczkolwiek jest to pewna alternatywa dla bezrobotnych mieszkańców wiosek, którzy czują las i potrafią tropić, bo jestem pewien, że chętnych turystów na zobaczenie zwierząt na wolności byłoby dużo. A tak niestety wobec braku przemysłu i zakładów pracy młodzi emigrują do większych miast, wsie pustoszeją, średnia wieku jest coraz większa. Najmłodsi ( czytaj - około 50 lat, zwani przez nas kwiatem młodzieży ) z braku zajęcia całe dnie siedzą pod sklepem sącząc alkoholowe specjały. W naszej wsi - Teremiskach - nie ma dzieci, a jedyne zakłady pracy to miejscowe tartaki, które drewno sprowadzają z Ukrainy lub Litwy bo wyręb drzew jest zabroniony. Drewno opałowe kosztuje ponad 200 zł za kubik - nic dziwnego, że ludzie nienawidzą Wajraka, bo nie chcą być częścią skansenu, który on chciałby stworzyć. Jedyna szansa w turystyce ale promocja tych pięknych miejsc jest tak marna, że aż zatrważająca. W okresie, w którym my byliśmy turystów było tyle co na lekarstwo. Aż się prosi aby ktoś pogodził obie strony, tworząc jakiś kompromis, choć znając życie kompromis stworzony przez człowieka kończy się zawsze zagładą przyrody. Podczas wycieczki z Panem Arkiem poznaliśmy różne ekosystemy począwszy od bagiennych, leśnych, łąkowych.
Puszcza Białowieska to także bogactwo grzybów |
Nauczyliśmy się odróżniać zapachy lasu, między innymi padliny. Najciekawszą rzeczą była jedna sytuacja. Szliśmy sobie dróżką przez las, Pan Arek opowiadając różne zabawne historie, które oczywiście wcale zabawne nie były nagle przystanął mówiąc szeptem. Stójcie - czuję dzika, czujecie?. Faktycznie poczułem intensywny zapach, różniący się od padliny i ogólnych zapachów lasu. Gdzieś tu są dziki. Przesadzasz - pomyślałem sobie ( bo jedynymi zwierzętami, które widzieliśmy były wszędobylskie łanie jeleni, czmychające przed naszą watahą w popłochu ); pewnie nabiera nas, żebyśmy poczuli dreszczyk emocji. Przystanął, wyjął lornetkę i nagle szepnął - są! - patrzcie na lewo. Spojrzałem w wskazany kierunek i faktycznie zobaczyłem dzika pasącego się pod dużym dębem. Moja żona, która stała parę kroków ode mnie i Hani scenicznym szeptem niemal krzyknęła - jest ich więcej!; całe stado!!! i są młode. Oczywiście dziki nie namyślając się zrobiły to co robiły zawsze od tysięcy lat widząc drącego się człowieka, czyli włączyły start i od razu piąty bieg. No i tyle je widzieliśmy. Ale szacun dla Pana Arka, że na swój zabawny nos wyczuł te dziki. Oczywiście moja żona opowiedziała Arkowi historię jak to razu pewnego, będąc ze mną w lesie szarżował na nią dzik o kłach jak ciosy mastodonta, wielkości konia, co ja skwitowałem, że dzik owszem był ale zmykał co najmniej 20 m. od nas i był wielkości wychudzonej świni. Ale cóż to jest przykład kobiecej bujnej wyobraźni.
Leśne bagienko |
Nie obeszło się oczywiście bez kolejnego telefonu od dziadków, którzy co prawda poradzili sobie już z doniosłym problemem naszego doskonałego kota ( wreszcie raczyła się pojawić w domu ) ale wieczorem przeszła burza nad Jaczowem i nie ma prądu w domu, przez co lodówka może się rozmrozić. No i co mam poprosić prąd przez telefon żeby popłynął?. Na szczęście szybko podpowiedziałem im pomysł, który zadziałał - trzeba załączyć bezpiecznik w domu!!!!. I prąd cudownie popłynął.
Taaaaaaką mam wiedzę... |
Oprócz dzików widzieliśmy żeremia bobrowe bez bobrów, nory lisów bez lisów i gniazdo jastrzębia tym razem z jastrzębiami no i dużo polan bez upragnionych żubrów. Ehh chyba nam zostanie rezerwat pokazowy. Popołudnie mieliśmy wolne, więc po obiedzie wróciliśmy do Teremisek ku wyraźnej uciesze babci stojącej dzielnie na straży domostwa. Po powrocie Hania poszła na ryby a ja z żoną na ambonę z rozległym widokiem na pobliskie łąki i mokradła. I co zobaczyliśmy? - pięknego jelenia ze wspaniałym porożem, który korzystał z ochłody leżąc w szuwarach. A obok niego pasły się 2 dorodne łanie. Noooo i to mi się podoba. Taki widok zdarza się tylko na rykowisku, gdzie jelenie pobudzone hormonami mają gdzieś ludzi, kamery, aparaty fotograficzne i dają się podejść na bardzo bliską odległość. Hania też była zadowolona bo złowiła na pasikonika jedną małą rybkę - znaczy się jakieś tam pływają. Humor jej się popsuł, gdy usłyszała, że jutro mamy pobudkę o 6 rano a ona lubi spać. No to idziemy spać.
Dzień trzeci patataj, patataj
Zaraz po wczesno - porannym śniadaniu wsiedliśmy do samochodu i wyjeżdżając z posesji odprowadzeni morderczym spojrzeniem babci - zauważyliśmy jak na parking przy domu wjeżdża samochód prowadzony przez panią. Czyżby właściciele wrócili? - zastanawiała się moja doskonała żona? chyba tak - odparłem, mam nadzieję, że poprawi to humor babci. Jechaliśmy do Pani Alicji przez senne wioseczki, z drewnianymi domkami o kolorowych okiennicach. A przed domkami rosły i kwitły malwy, onętki, floksy i werbeny - słowem jak w obrazku. Jedyną oznaką życia były wioskowe sklepy, pod którymi zbierał się kwiat miejscowej młodzieży. Dojechaliśmy do wsi Masiewo I ( II nie znalazłem ), gdzie okazało się, że nawet sklepu nie ma, tylko co jakiś czas podjeżdża pan z najbardziej potrzebnymi towarami. No to gdzie się podziewa kwiat miejscowej młodzieży? - zastanawialiśmy się wszyscy - jeździ na występy wyjazdowe do innych wsi - stwierdziła sennie moja doskonała córka po czym przeciągle ziewnęła i zwinęła się w kłębek. Wstawaj już dojeżdżamy warknęła doskonała żona. Pani Ala czekała na nas, siedząc na ławeczce przed domem łapiąc ciepło słonecznego poranka. W swoim gospodarstwie posiada 2 łagodne koniki rasy huculskiej o wdzięcznych nazwach Pukla i Papryczka, stary sad z drzewami owocowymi i Panią Adę, która u niej mieszka i pomaga. Na początku Pani Ala wyjaśniła nam, że przejdziemy krótkie szkolenie jeżdżąc w kółko na oklep, po czym udamy się na ok. 4 godzinną przejażdżkę polami i lasem. Na 1 koniu będzie jechała Pani Ala, na drugim ktoś z nas. Pozostała zgraja z Panią Adą będzie jechała na rowerach. Rowery zwykłe bez przerzutek ale później okazało się, że nie są potrzebne, bo teren jest tak płaski, że w ogóle nie czuje się zmęczenia. Tak więc przez ok. 40 min. na początku kręciliśmy się w kółko na oklep pod dyktando Pani Ali ucząc się podstawowych manewrów na koniu. Jak wsiadłem na konia to moja doskonała zona stwierdziła, że wyglądam jakbym siedział na wyrośniętym psie ( koniki są małe, coś pomiędzy kucykiem a zwykłym koniem wierzchowym ), natomiast Panią Alę scharakteryzowała, że w tym kapeluszu i bacikiem w ręku wygląda niczym Włóczykij z Muminków.
Nauka jazdy na koniu |
Ku uciesze wszystkich przezwisko się spodobało, więc dla uproszczenia Panią Alę dalej będę właśnie tak nazywał. Pani Ada nie chciała być gorsza i sama wymyśliła sobie przezwisko Paszczak, co zostało skrzętnie odnotowane i zapamiętane.
Pani Ala czyli Włóczykij |
Tak więc po krótkim przeszkoleniu Haneczka i Włóczykij wsiedli na konie a pozostała 3-ka z Paszczakiem na rowery i wyruszyliśmy na przejażdżkę okolicznymi polami i lasami. Fajnie nam szło więc z 4 godzin przejażdżka przedłużyła się o 2 następne godziny. Przejechaliśmy łącznie około 20 km, włócząc się po łąkowych i leśnych ścieżkach, zapuszczając się w gęste ostępy, wjeżdżając i zjeżdżając pod ostre wzniesienia, jeżdżąc stępem, kłusem. Włóczykij będąc licencjonowanym przewodnikiem rzuciła też garść informacji o Puszczy, Paszczak o swoim życiu i było wesoło.
Polnymi drogami z tyłu Pani Ada czyli Paszczak |
W gęstwinach leśnych też jeździliśmy |
Oczywiście w międzyczasie zadzwonił jeden z moich doskonałych sąsiadów, który potrzebował najdoskonalszego młotka do kostki brukowej, wykonanego rzekomo z meteorytu. Oczywiście musiałem wykonać natychmiast telefon do dziadków, którzy byli w domu z instrukcja gdzie szukać i komu przekazać. Bo nie wiem czy wiecie ale dziadkowie byli u nas dwa razy w ciągu dnia. Pierwszy raz o godzinie 8 - mej aby napaść wszystkie koty w okolicy i rybki w oczku wodnym oraz wpuścić Bulinkę do domu, by w spokoju kotek mógł sobie grzecznie pospać i drugi raz około godziny 13 - tej bo przecież kotka trzeba z domku wypuścić. Oczywiście połowa puszek z jedzeniem została bo przecież nasz doskonały kotek zasługuje na to by jeść whiskas a nie żarcie za 1,50 zł z emblematem Tesco. Więc po 6 godzinach końskiej włóczęgi wróciliśmy do Białowieży na obiad ( bardzo dobre jedzenie w restauracji Pokusa ), umówiliśmy się z Arkiem na wieczorny wypad do Puszczy i wróciliśmy do Teremisek. Babci na straży już nie było, bo faktycznie okazało się, że z wycieczki do Pragi wrócili właściciele - Pan Jurek Smoktunowicz oraz Pani Beatka zwana przez niego Pieszczoszkiem.
W trakcie dojazdu zahaczyliśmy o dom Adama Wajraka, który podarował dla Haneczki swoją książkę z rysunkiem łosia i dedykacją dla niej: " Hani na pamiątkę wypatrzonych sóweczek z tropicielskim pozdrowieniem Adam Wajrak ". Czy wyobrażacie sobie dumę mojej Hani?. Wieczorkiem z Arkiem pojechaliśmy szukać żubrów ale nie spotkaliśmy ich, za to Arek chciał nam pokazać swoje sóweczki ( bardzo mu zaimponowało to, że widzieliśmy tyle tych ptaków podczas wyprawy z Adamem Wajrakiem ).
Skoszone siano na polach Teremisek |
Biedny Arek nawet sóweczki nie zobaczył, mimo, że uwierzcie bardzo się starał. W końcu załamany stwierdził, że zna miejsce gdzie gromadzą się puszczyki i jak chcemy to on nam je pokaże. Jasne stwierdziliśmy chórem - i pojechaliśmy do parku przy centrum siedziby BPN. Było już ciemno ale Arek był wyposażony w dobrą latarkę, więc powoli podeszliśmy pod duże drzewo, z gałęzi, którego dobywał się przeraźliwy jazgot wielu ptaków, jak się później okazało całej rodziny puszczyków. Arek był w siódmym niebie, latał z tą latarką jak oszalały machając nią na lewo i prawo - patrzcie na tą jak fajnie pozuje, trzeba jej zrobić zdjęcie!!! a ta jeszcze lepiej; o zobaczcie tamta karmi młode; kamera, dawajcie kamerę!!! wykrzykiwał podniecony. Biedna Hania latała za nim z aparatem a ja z kamerą udawałem, że nagrywam, bo przy tym świetle i tak nic nie byłoby widać. Jego nastrój szybko nam się udzielił i czwórka wariatów latała z dużą latarką, objuczona sprzętem od drzewa do drzewa, szczęśliwa, że wreszcie coś zobaczyła. I w taki fajny, zabawny sposób skończył się ten udany dzień. Dobranoc aniołki na noc.
Dzień czwarty - wielka trójka ornitologiczna
Dzisiejszy dzień ma być poświęcony ptakom. Poprzedniego dnia stwierdziłem, że chcę zobaczyć najpiękniejsze, najbarwniejsze polskie ptaki - żołnę, kraskę i dudka - więc temu Arek poświecił największa uwagę, obwożąc nas w przeróżne miejsca, gdzie mogłyby one gniazdować. Z żubrami i innymi kopytnymi Arkowi nie wyszło, więc postanowił do tego podejść bardzo ambicjonalnie. My oczywiście szczerze mu kibicowaliśmy, bo widzieliśmy jego chęci i starania, chociaż co raz mniej wierzyliśmy, że uda nam się coś zobaczyć. Ptaki te są piękne i bardzo rzadkie, tym bardziej byliśmy pełni czarnych myśli. Ale to nic, grunt to optymizm - jedziemy !!!!.
Dojechaliśmy do terenów łąkowych, obok pasło się stado krów, Arek stwierdził, że w tych rejonach właśnie widział kraskę i najlepiej wypatrywać jej siedzącej na drutach elektrycznych. O coś tam siedzi po prawej na drutach - zauważyła Hania - Arek skierował lornetkę w tę stronę - niestety to tylko gołąb - odrzekł z rozpaczą w głosie. Po kilku nieudanych próbach nagle daleko od nas zamajaczył mi jakiś kształt siedzący na drutach. A tam daleko po prawej - rzekłem z nadzieją w głosie. Arek niemrawo przyłożył lornetkę do oczu, po czym zdjął i ponownie przyłożył. Po czym niczym w ukropie szybko wyciągnął lunetę z bagażnika samochodu, wycelował i spojrzał. Jest, jest!!!! tylko cholera jesteśmy w złym miejscu bo pod światło i słabo widać kolory piór - musimy podjechać bliżej. Rzuciliśmy się całą trójką na tę lunetę niczym głodny na jedzenie omal jej nie przewracając. Faktycznie słabo ją było widać - ale to była ona. Szybko zapakowaliśmy się do auta i zaczęliśmy podjeżdżać po polnych wertepach ( Arek stwierdził, że zabawne jest to, że nie są to specjalnie strachliwe ptaki, więc nie ma obawy, że je spłoszymy ). Oczywiście zanim dojechaliśmy na miejsce ptaka już nie było, co wywołało ogólną frustrację. Jak pech to pech. My byśmy się już poddali ale nie Arek - jest jeszcze jedno miejsce, gdzie ptaki te mają swoje gniazda i to bardzo blisko, stwierdził.
Cerkiewka |
No to jedziemy i tak mamy cały dzień przed sobą - powiedziałem trochę już zniechęcony. Podjechaliśmy do pobliskiej wioski, minęliśmy ją i zatrzymaliśmy się na skraju łąk i pól. Zaczekajcie tu na mnie a ja pójdę na rekonesans - stwierdził Arek, po czym wziął lunetę i sobie poszedł. Po 5 minutach wrócił rozpromieniony i uśmiechnięty. Jest, siedzi na drutach i to dobrym miejscu, ładnie ją widać. Z uczuciem wielkiej ulgi i nadziei powoli podeszliśmy do lunety. Nareszcie - kraska - mały ptaszek o pięknym upierzeniu siedział od nas na drutach w odległości ok. 200 m od nas. Panie Arku nie ma co się czaić - bierzemy lunetę i powoli podchodzimy zbliżając się na minimalną odległość od niej i robiąc co dwadzieścia kroków krótki postój. Ok - odparł Arek - i w ten sposób doszliśmy do 20 m. od niej widząc ją w pełnej krasie. Jak rybka na rafie koralowej stwierdziła Haneczka widząc jej kolory a ja obiecałem sobie, że następnym razem wybiorę się z porządnym teleobiektywem lub zastosuję tzw. digiscoping, czyli połączenie lunety z aparatem fotograficznym. Oprócz kraski, która tak wspaniale się do nas piękniła, widzieliśmy trznadle, dzierzbę, która robi szaszłyki ze swych ofiar nadziewając je na ostre kolce krzewów ( to taka jej spiżarnia ). No to jedna lewa wzięta - pomyślałem sobie - gratulując Arkowi. Pora na dudka i żołnę. Teraz pojedziemy na Górniańskie Łąki - tam możemy coś zobaczyć. Panie Arku nawet do Honolulu - prowadź królu - zakrzyknąłem z ochotą.
Górniańskie łąki |
Po półgodzinie jazdy dojechaliśmy na wspomniane łąki parkując auto przed jednym z płynących tam cieków wodnych. W trakcie wypakowania sprzętu nagle Arek krzyknął - dudek, dudek leci!!!! gdzie - tam przy tym krzaku 100 metrów od nas. Jezusie Nazareński szczęście do nas wróciło - faktycznie na pobliskim krzewie siedziały 4 przepiękne dudki wdzięcząc się do obiektywu lunety. Nawet udało mi się zrobić zdjęcie z ręki aparatem, na którym widać 2 sztuki.
Dudki - fajnie, że coś widać, uwierzcie mi one tam są. |
Druga lewa wzięta, może będzie trzecia? - wiadomo przecież apetyt rośnie w miarę jedzenia. Po zrobieniu zdjęć poszliśmy na pobliską ambonę, skąd rozpościerał się widok na całe łąki. Posiedzieliśmy tam krótką chwile wsłuchując się w odgłosy kumaków nizinnych i rechot żab zielonych. Ostatnim etapem naszego objazdu była znalezienie żołny, co do której Arek nie był całkiem pewien czy jeszcze ma w tym miejscu gniazdo. Dotarliśmy do sztucznego zbiornika, gdzie na stromym brzegu gniazda z młodymi uwiły jaskółki. Niestety niedawno były w tym miejscu prowadzone prace budowlane, więc prawdopodobnie nasze żołny zostały przepłoszone przez ludzi. No, ale jak na jeden dzień to i tak dużo zobaczyliśmy - w końcu nie zawsze może być kawior jak mawia moja doskonała żona. Po powrocie do Białowieży podziękowaliśmy Arkowi za wspaniały dzień i po obiedzie w " Pokusie " wróciliśmy do Teremisek. Haneczka poszła łowić ryby a my na ambonę oglądać zwierzaki.
Łania w wieczornej rosie |
Nasz jeleń z łaniami przepisowo jak zawsze pokazywał się o tej samej porze brodząc w wodzie i się chłodząc, Hania wypłoszyła wszystkie świerszcze i koniki polne ale żadnej rybki nie złowiła. Pod koniec dnia Pan Jurek zaprosił nas na winko na taras. Byliśmy my, Pan Jurek, Pani Beatka, oraz ich dobry znajomy Pan Mirek. Hania oczywiście została w pokoju klikając zawzięcie na facebooku z Włóczykijem i Paszczakiem. Szybko przeszliśmy na ty - okazało się, że Jurek ( skóra zdjęta z aktora Jerzego Binczyckiego ) jest koneserem wina, czerwonych marlboro oraz gry na gitarze. A przy tym uosobieniem spokoju. Mirek entuzjastą pieśni białoruskich oraz dumek ukraińskich, Beatka zwana przez Jurka Pieszczoszkiem ładnie śpiewa i wie więcej o zwyczajach okolicznych mieszkańców niż Jurek, który tu mieszka od urodzenia. Kieliszki i gitara poszły w ruch i po chwili słuchaliśmy pięknych, rzewnych dumek ukraińskich. Doskonała żona zrobiła maślane oczy i jej myśli skierowały się ku wielkim stepom, chutorom i mężczyznom ognistym niczym Bohun z "Ogniem i mieczem ". Do rzeczywistości co jakiś czas przywracał ją spokojny głos Jurka zachęcającego do kolejnych toastów. I tak pękła butelka wina na głowę. Fajne zakończenie fajnego dnia. Na koniec wykonałem telefon do Pana Arka, który powiedział nam, że jutro mamy być dopiero o godzinie 9 na moście w Narewce co jeszcze bardziej podniosło i tak już wysoki poziom zadowolenia i humoru mojej doskonałej córki
Dzień piąty kajaki
O godz. 4 rano obudziło mnie delikatne szturchnięcie. Wstawaj idziemy na żubry zaordynowała szeptem moja doskonała żona. Uhmmm mruknąłem przez sen, po czym odwróciłem się na drugą stronę. Wstawaj śpiochu warknęła nieco głośniej żeby nie obudzić Hani - życie stygnie, wyśpisz się domu - stwierdziła - okraszając to marsową mina. No dobra jęknąłem - po czym poszedłem się ubrać i wziąć sprzęt.
Teremiski o poranku |
I jak zwykle moja doskonała żona miała rację. Żubrów co prawda nie widzieliśmy ale zobaczyć budzącą się do życia Puszczę otuloną w poranną mgłę, przez którą przebijają się pierwsze promyki słońca to wspaniały i niezapomniany widok. Jak wspomniałem żubrów nie widzieliśmy ale były łanie, duże stado dzików, buszujących w zbożu.
Pola Teremisek o poranku |
Umorusani ale zadowoleni chyłkiem i tyłem wróciliśmy do domu, po czym położyliśmy się jeszcze spać.
Przez cały okres pobytu pogoda była przepiękna, choć ja nie
za bardzo jestem zwolennikiem takiego gorąca. Spaliśmy przy
otartych oknach bez pościeli. Rano o godz. 7 - mej obudził nas warkot pił,
przecinarek. Co jest do cholery!!! - kto śmie zakłócić nasz spokój i sen.
Okazało się, że Jurek ma swój własny tartak i kiedy on zwiedzał Pragę, to
chłopaki zaczynali pracę wtedy kiedy nas już nie było. Kota nie ma - myszy
buszują, a że kot przyjechał, to chłopaki dziarsko wzięli się do roboty i
obudziło nas głośne rzężenie pił tarczowych, motorowych oraz hałas wózków
widłowych układających deski w sterty palet. O matko mieliśmy być w sercu
Puszczy Białowieskiej a nie mechanicznego piekła. I to ma być oaza ciszy?.
Jurek z Pieszczoszkiem był już na nogach i spokojnym głosem oznajmił nam, że po
powrocie z kajaków zaprasza nas wieczorem na winko. Ok - odparłem po czym
wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy do Narewki odprowadzeni pięknym uśmiechem
babci, której zdjęto wreszcie przykry obowiązek strażnika gospodarstwa. Za
mostem w Narewce czekał już na nas z kajakami Pan Jurek Nester z synem.
Wzięliśmy 2 dwu - osobowe kajaki ( jeden dla mnie i drugi dla dziewczyn ),
zapakowaliśmy sprzęt i popłynęliśmy w dół rzeczki. Narewka ma bardzo spokojny
nurt i leniwie meandruje wśród okolicznych łąk i bagien, z obu stron brzegu porośnięta jest gęstym
sitowiem.
Gdzieniegdzie widać zejścia do rzeczki, które wykorzystują pasące się na łąkach krowy żeby zażyć rytualnej kąpieli. Woda w rzece jest czysta i ma lekko brązowawy kolor ( zabarwia ją torf z okolicznych bagnisk ). Po godzinie czasu z rozmyśleń obudził mnie wrzask mojej doskonałej żony, która stwierdziła, że powinienem posmarować się olejkiem do opalania ( dziewczyny zrobiły to przed wejściem do kajaków ). No dobra - dałem się namówić - tułów posmaruję ale nogi - po co - zawsze się najgorzej opalały. Jak się nieco później okazało doskonała żona znowu miała rację, bo wkrótce miałem na sobie wszystko czym można byłoby osłonić się przed ukropem. I tak owinięci ręcznikami kapokami płynęliśmy, co pewien czas zatrzymując się aby wykąpać się w rzeczce.
Po 2, 5 godzinach Narewka wpłynęła do Narwi a po 4 godzinach minęliśmy prawosławną Pustelnię ojca Gabriela Odrynki. Chcieliśmy wyjść na brzeg aby zwiedzić tą pustelnię ale spojrzałem na zegarek - była 15.30 a do miejsca spotkania mieliśmy jeszcze trochę płynięcia. Po godzinie dopłynęliśmy do umówionego miejsca, gdzie czekał już na nas syn Pana Nestera. Załadowaliśmy kajaki i wróciliśmy do Narewki - przed uruchomieniem samochodu spojrzałem na termometr - było 39,5 stopnia a potem na swoje nogi. Oj - ta noc do innych będzie niepodobna. Po obiedzie w knajpce w Narewce " U Jana " wróciliśmy do Teremisek. Pieszczoszek poszedł łowić ryby z Hanią i Magduśką ( okazało się, że najlepiej biorą na chleb i kukurydzę ) a ja siedziałem na necie opracowując następny tydzień urlopu i naszych wakacji. Dziewczyny wróciły zadowolone, bo złowiły dużo ryb, które z powrotem wrzucały do stawu, po czym poszliśmy znowu na taras kończąc dzień o 12 w nocy. Fajnie przed nami 3 godziny snu.
W górę Narewki |
Gdzieniegdzie widać zejścia do rzeczki, które wykorzystują pasące się na łąkach krowy żeby zażyć rytualnej kąpieli. Woda w rzece jest czysta i ma lekko brązowawy kolor ( zabarwia ją torf z okolicznych bagnisk ). Po godzinie czasu z rozmyśleń obudził mnie wrzask mojej doskonałej żony, która stwierdziła, że powinienem posmarować się olejkiem do opalania ( dziewczyny zrobiły to przed wejściem do kajaków ). No dobra - dałem się namówić - tułów posmaruję ale nogi - po co - zawsze się najgorzej opalały. Jak się nieco później okazało doskonała żona znowu miała rację, bo wkrótce miałem na sobie wszystko czym można byłoby osłonić się przed ukropem. I tak owinięci ręcznikami kapokami płynęliśmy, co pewien czas zatrzymując się aby wykąpać się w rzeczce.
Przy moście |
Po 2, 5 godzinach Narewka wpłynęła do Narwi a po 4 godzinach minęliśmy prawosławną Pustelnię ojca Gabriela Odrynki. Chcieliśmy wyjść na brzeg aby zwiedzić tą pustelnię ale spojrzałem na zegarek - była 15.30 a do miejsca spotkania mieliśmy jeszcze trochę płynięcia. Po godzinie dopłynęliśmy do umówionego miejsca, gdzie czekał już na nas syn Pana Nestera. Załadowaliśmy kajaki i wróciliśmy do Narewki - przed uruchomieniem samochodu spojrzałem na termometr - było 39,5 stopnia a potem na swoje nogi. Oj - ta noc do innych będzie niepodobna. Po obiedzie w knajpce w Narewce " U Jana " wróciliśmy do Teremisek. Pieszczoszek poszedł łowić ryby z Hanią i Magduśką ( okazało się, że najlepiej biorą na chleb i kukurydzę ) a ja siedziałem na necie opracowując następny tydzień urlopu i naszych wakacji. Dziewczyny wróciły zadowolone, bo złowiły dużo ryb, które z powrotem wrzucały do stawu, po czym poszliśmy znowu na taras kończąc dzień o 12 w nocy. Fajnie przed nami 3 godziny snu.
Dzień szósto - siódmy - święto Kupale
Dziś przypada ostatni dzień, gdy jest szansa by ujrzeć żubry. Ku uciesze wszystkich - szczególnie Hani wstaliśmy o 3 godzinie. Podjechaliśmy po czekającego na nas Arka i zaczęliśmy objeżdżać wszystkie polany, łąki, polanki, gdzie to duże cholerstwo mogłoby wyjść i się nażreć. Żeby choć kawałek ogona, garbu, rogu - cokolwiek nic - nawet tropów nie widzieliśmy ( jak byliśmy sami z doskonałą żoną to przynajmniej świeże tropy widzieliśmy oraz placki odchodów ), zero, nul.
Puszcza o poranku |
Widzieliśmy tylko żurawie na łące oraz plantację czapli białych, siwych, bocianów i kaczek pasących się na okolicznych błotniskach i bagnach. A dużego zwierza jak na lekarstwo. Oj trzeba będzie naprawdę nauczyć się jeździć na biegówkach i przyjechać tu zimą lub wczesną wiosną, kiedy zwierzęta i ptactwo maja okres godowy. Pozostaje rezerwat pokazowy lub wizyta w zoo. Niemniej ciekawym było znowu obejrzeć budzącą się Puszczę o świcie oraz wysłuchać kilku zabawnych historyjek Arka, które jak wiemy wcale zabawne nie były. Podwozie auta było wyczyszczone przez kępy traw porosłych na polnych drogach i wertepach, zawieszenie wytrzymało. Jest dobrze.
Mech na drzewach |
Do Teremisek wróciliśmy o 9 i w jazgocie pracujących maszyn tartaku próbowaliśmy zmrużyć oko ( byliśmy tak zmordowani, że nam się to udało ). Po spaniu dostaliśmy zaproszenie od Jurka na imprezę z okazji Święta Kupale ( Noc Świętojańska, którą prawosławni obchodzą w pierwszą sobotę
lipca ). Główna impreza - festyn - ma się odbyć dziś w Białowieży. Na obiad wyskoczyliśmy do Białowieży, czyniąc również zakupy na imprezę oraz kupując lokalny alkohol na inną imprezę wśród moich doskonałych sąsiadów a także zwiedzając dokładnie park przy siedzibie BPN. W międzyczasie niestrudzony Arek zadzwonił do mnie informując, że chciałby jeszcze raz wybrać się z nami na wieczorną wycieczkę w nadziei ujrzenia borsuków przy ich jamach. Jak walczyć to do końca Odwrót? - Nigdy !!!.
Po powrocie Hania z Magduśką poszły robić łyby a ja jak zwykle na ambonę. I nagle zobaczyłem stadko pięknych dorodnych jeleni ze wspaniałym porożem żerujących w odległości ok. 50 m. ode mnie. Dziewczyny rzuciły wędki i podbieraki i pognały w moją stronę żeby to cudo zobaczyć. I zobaczyły 4 jelenie i 2 łanie, jednak tętent ich biegu na tyle spłoszył stado, że po chwili ukryły się z gęstych zaroślach pobliskich bagien. I tak wszyscy wróciliśmy do swoich zajęć - Hania i Magduśka do łowienia, ja do obserwacji, jelenie do ukrywania się. Haneczka złowiła chwilę później pięknego dużego lina, przy czynnej pomocy mojej doskonałej żony szalejącej z podbierakiem ( na oko około 30 centymetrowy lin ). Ryby nie zdążyłem sfotografować, bo dziewczynom żal się jej zrobiło, bały się, że zaraz się udusi, więc zanurzyły podbierak w wodzie. A lin czekał tylko na taką okazję szybko wyskoczył przez podbierak i tyle go było widać. Dziwne te zwierzaki.
Po obiedzie wieczorem, zgodnie z planem pojechaliśmy do Białowieży po Arka, obserwując po drodze coraz bardziej gęstniejący tłum czekający na otwarcie festynu. Oczywiście zgodnie z tradycją nie zobaczyliśmy borsuków, mimo, że czekaliśmy aż wyjdą z nor do zupełnej nocy. No trudno może innym razem będą mniej leniwe i skłonne do współpracy. Wracając zajechaliśmy do Białowieży by zjeść kolację na rozkręconym festynie, który zgromadził już sporą widownię. Chłopcy, dziewczęta przepisowo - wczoraj sklepy dziś na festynie jednakowe buty. Chodzą ostrożnie musztarda leży na trawie. Tylko my w gumowcach i utytłanych spodniach różniliśmy się od wszystkich. Spałaszowaliśmy szaszłyka, goloneczkę i hot dogi obserwując bawiących się ludzi. Ludzie przywieźli z sobą koce, grille i bawili się razem przy dźwiękach białoruskich zespołów. O 1.00 było puszczanie wianków na wodzie ale my już tego nie doczekaliśmy bo wcześniej wróciliśmy do Teremisek.
Hania została w pokoju a ja z Magduśką udaliśmy się na taras, gdzie towarzystwo już było nieźle rozbawione. Była gitara, były też śpiewy, znów maślany wzrok mojej doskonałej żony, kupalinka. Czas minął tak szybko, że nawet się nie obejrzałem o już zaczynało powoli świtać. O 3 nad ranem Andrzej
( przyjaciel Jurka i Pieszczoszka ) wpadł na pomysł, żeby puścić chińskie lampiony, które należy skierować na złość ku zagrodzie Adama Wajraka. Magduśka szybko pobiegła po Hanię, która jeszcze nie spała, żeby razem puścić parę sztuk. Ku zmartwieniu wszystkich, oprócz nas - lampiony obrały inny kierunek ale i tak na tle wschodzącego słońca przedstawiały się imponująco. Impreza miała się już ku końcowi ale my doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu kłaść się spać tak szybko i poszliśmy....szukać żubrów.
To tam szukaliśmy żubrów |
Oczywiście żubry jak i wszystko co ma kopyta zwiało gdzie popadnie czując i widząc zbliżającą się zgraję dwunożnych małp.
Dziewczyny reklamują lornetki |
Jurek stwierdził, że zrekompensuje nam to jutro i na pewno pokaże nam te upragnione żubry. Wróciliśmy o 7 nad ranem i położyliśmy się zdrzemnąć. Piszę o drzemce dlatego, że Magduśka wczoraj wymyśliła sobie, że chciałaby uczestniczyć w nabożeństwie niedzielnym w cerkwi prawosławnej. Największa z najlepszym chórem jest cerkiew w Hajnówce, więc tam udaliśmy się na godzinę 9 rano. Nabożeństwo odbywało się całkowicie w języku rosyjskim ( łącznie z ogłoszeniami duszpasterskimi ), przez co było przez nas niezrozumiałe. Niemniej chór był wspaniały, komunię przyjmują wszyscy wierni, łącznie z maluchami i niemowlakami pod postacią prawdziwego chleba i wina. Następnie wierni podchodzą do ustawionego poniżej stolika, na którym znajduje się dzbanek z wodą i kubkiem. Trzeba wypić łyk wody aby w ustach nie zostały okruchy świętego pokarmu.
Po powrocie pytaliśmy się Pieszczoszka ( bo Jurek mimo, że jest wyznania prawosławnego nie wiedział !!! - Beatka jest katoliczką ) czy wszystkie nabożeństwa odbywają się w języku rosyjskim. Na co ona stwierdziła rezolutnie, że jak batiuszka jest ludzki to i po polsku nabożeństwo poprowadzi. Po nabożeństwie przyjechaliśmy do Teremisek uciąć kolejną drzemkę, potem obiad w Białowieży i znowu powrót do Teremisek. Tam Pieszczoszek zaprosił nas na pyszną zupę rybną przyrządzoną z ryb stawu przez jednego z uczestników wczorajszej imprezy - Walentego. A potem wsiedliśmy do samochodu Jurka i pojechaliśmy szukać obiecanych żubrów. Jurek żyje tu od urodzenia, w przeszłości był leśnikiem a teraz jak już wspomniałem ma swój tartak.
Łąka wieczorem |
Okoliczne lasy zna jak własną kieszeń i dla niego znalezienie żubrów nie stanowi problemu jeśli się dysponuje odpowiednią ilością wolnego czasu. A, że ze względu na hmmm nocne, wczorajsze rozrywki tego czasu nie było zbyt wiele, to ponownie wybraliśmy się na żubry idąc na żywioł. Samochód prowadził Pieszczoszek jeżdżąc po rejonach znanych tylko Jurkowi. Niestety żubry zrobiły to do czego już się przyzwyczailiśmy czyli nic nie zrobiły. Niezrażony Jurek dalej prowadził Pieszczoszka po coraz większych wertepach a samochód coraz mocniej podskakiwał na dziurach. Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi - jedź dalej kochanie - spokojnym głosem oznajmił Jurek. Było coraz ciemniej i ciemniej , żubrów nie było, wertepy coraz większe. Oj - powiedziałem uderzając głową o sufit. Jureczku - czy ty wiesz gdzie jedziemy? - zapytała z trwogą Pieszczoszek. Jedź, jedź - każda droga prowadzi w końcu do ludzi filozoficznie odparł Jurek. Oj, uj - znowu uderzyłem głową o sufit; oj, oj jak echo odpowiedziała doskonała żona czując jak coraz bardziej podrzuca autem. Jedź Pieszczoszku, jedź - świetnie ci idzie, nie martw się zrobimy przegląd będzie dobrze - spokojnym jak zwykle głosem odparł Jurek. Gdy w końcu oprócz dołków pojawiły się z boku i z góry gałęzie do oj i uj dotarło wsssss aj, aj Magduśki i samochód w końcu wypełnił się kakofonią dźwięków moje oj, uj przeplatały się z żonowym wssssssyt aj, aj, aj. Tylko Jureczek nasza oaza spokoju - na koniec dodał - możemy jechać tylko do przodu. No i w końcu częstotliwość uderzeń zmalała, gałęzie się wycofały, droga wygładziła i znowu byliśmy w cywilizacji. Dojeżdżając do Teremisek na drodze zobaczyliśmy uciekające sarny oraz najprawdziwszego jenota !!!! ( nawet nie widziałem, że tak to zwierze wygląda ). I tak zakończył się ten niesamowity dwudniowy dzień.
Dzień ósmy - wyjazd do rodziny i do domu
Został mi tylko tydzień urlopu a Hania doszła do wniosku, że na te wakacje chce pojechać do Puszczy Białowieskiej oraz poznać i odwiedzić rodzinę koło Rzeszowa. A, że jest to ta sama strona Polski, więc postanowiliśmy przy okazji zwiedzić Grabarkę, Sandomierz a jeszcze wcześniej....rezerwat pokazowy zwierząt Puszczy Białowieskiej ( tam wreszcie zobaczyliśmy żubry, rysia, łosia ). Pożegnaliśmy się z Jurkiem i Beatką. Byliśmy z nimi zaledwie 4 dni a żegnaliśmy się jak z rodziną. Na pewno do nich jeszcze nie raz przyjedziemy. Wsiedliśmy do samochodu i Krzysztof Hołowczyc poprowadził nas wspomnianą trasą. W Grabarce byliśmy po raz 3-ci ale pierwszy z Hanią. Duże wrażenie na niej zrobił ogromny las krzyży dziękczynnych za okazaną łaskę.
Dziękczynne krzyże w Grabarce |
W Sandomierzu Hania co prawda Ojca Mateusza nie zobaczyła ale widzieliśmy jak turyści tam przyjeżdżają przede wszystkim szukać śladów bohatera serialu.
Starówka w Sandomierzu |
Patrzcie tutaj zawsze jeździ rowerem - no co ty pod taką górę? - rozlegało się tu i ówdzie; albo - to tutaj był komisariat Policji - eeeeeee w Urzędzie Skarbowym?. Hania zrobiła dokumentację fotograficzną miasta, trochę zawiedziona, że nie dostała autografów bohaterów ulubionego serialu ale niestety w tym czasie nie kręcili żadnych zdjęć. Będąc u rodziny w okolicach Rzeszowa zwiedziliśmy jeszcze piękny zamek w Łańcucie a podczas powrotu do domku Klasztor na Jasnej Górze.
Zamek w Łańcucie - Palmiarnia |
Zamek w Łańcucie |
Jasnogórski klasztor przed burzą |
Do domu wróciliśmy późnym wieczorem w czwartek. Burz z gradobiciem nie było, domek ładnie stał na miejscu, kota dziadkowie spaśli i wyglądał jak tłusta świnia a w oczku wodnym pływały wieloryby. I jak co roku po wakacjach z samego rana w piątek poszliśmy razem do warzywniaka nazbierać z krzaczka dojrzałych pomidorków.....
Ps. I jak myślicie kto nas przekonał młot czy kowadło?
Luty 2014
Środa
W czasie ferii zimowych zawsze jeździliśmy na narty. A że
mamy blisko do Karkonoszy więc naturalnym kierunkiem naszych corocznych
wyjazdów były góry Polskie lub Czeskie. Niestety w tym roku ku rozpaczy Hani ( uwielbia jeździć
na nartach, żona trochę mniej a ja preferuję najbardziej bezpieczny sposób
aktywnego spędzania czasu zimą - w kuchni z sąsiadami - przyjaciółmi ) pogoda
nie dopisała - śniegu w górach było tyle co kot napłakał, temperatura prawie
jak w Soczi a ferie tuż, tuż. Wypełniłem wniosek urlopowy, wróciłem z pracy,
rzut oka na kamerki internetowe, pół godziny rodzinnego namysłu i już dzwonię
do Jurka w Teremiskach rezerwując pokoik w jego agroturystyce Relaks. Jeszcze
tylko pytanie o pogodę i żubry - są? są - pada spokojna odpowiedź. No to się
pakujemy. Następnego dnia śniadanko, ostateczna kontrola bagażu, pozamykać
domek, pogłaskać na do widzenia gruszkę ( Bulinex tak się spasł, że jak siedzi,
to wygląda jak gruszka ) i można jechać. Podróż przebiegła bezproblemowo,
korków na drodze nie było, na odcinku Brok - Ciechanowiec mijaliśmy wioseczki o przepięknych nazwach
np. Tymianki Moderki, Tymianki Bucie, Tymianki Skóry były jeszcze Okunie,
Dębosze, Szklarze, Adamy w sumie po drodze naliczyliśmy 7 Tymianek, 3 Koce, 5
Niemyji - kto wymyśla takie nazwy. Do Teremisek dotarliśmy po godz. 20 - tej.
Na miejscu Jureczek, Beatka, babcia, tartak - wszystko na swoim miejscu, nic
się nie zmieniło - łącznie z tym, że na wstępie Jurek z wrodzonym
spokojem zakomunikował nam, że żubry gdzieś się zagubiły i od dwóch dni nie
pokazały się w miejscu karmienia przy stawie. A on im takie frykasy podrzuca -
świeże sianko, kukurydza, owies a garbate gamonie gardzą tym dobrem. Ale będą -
i z tą myślą położyliśmy się spać.
Czwartek.
Po śniadaniu postanowiliśmy wybrać się na pieszą wycieczkę
wokół okolicznych łąk i lasów puszczy w miejsca, gdzie moglibyśmy zobaczyć
żubry. Pogoda nie nastrajała do optymizmu, było pochmurnie, wilgotno i dosyć
zimno, żarówka nie przebijała się przez zwały chmur. Żubry jak to żubry miały w
głębokim poważaniu nasze poświęcenie i oprócz stada kup i tropów nic nie
zobaczyliśmy. Świeże siano, kukurydza, owies leżały dalej nietknięte. Będą, na
pewno będą - jak mantrę powtarzał nam Jurek. Jak nic nie zobaczycie to pod
wieczór wsiadamy do terenówki i pojedziemy na polany w puszczy - może tam coś
zobaczymy. Na pocieszenie pożyczył mi do przetestowania swoje obiektywy Nikona.
Okazało się, że Jurek sporo ostatnio zainwestował w sprzęt fotograficzny, bo
chce rozwijać swoją ofertę agroturystyki idąc w kierunku amatorów fotografii
przyrodniczej. Zbudował piękną, dużą czatownię ( wraz z sauną ), którą chce umieścić przy
paśniku, skąd można by było podglądać żubry, jelenie i ptactwo. I wszystko było
by pięknie, gdyby nie to, że miejsce to będące prywatnym terenem upatrzył sobie
jegomość z Białowieży, który organizuje foto -
safari, przez co może mu te zwierzęta zwyczajnie przepłoszyć. Nieładnie
kolego, bardzo nieładnie - wszystko można organizować - nawet na terenie
prywatnym - pod warunkiem dogadania się z właścicielem.
Tak czy inaczej pożyczyłem gumiaki od Jurka, dziewczyny pod
pachę i dalej w leśne ostępy.
W drodze do puszczy |
Puszcza Białowieska |
I jeszcze raz puszcza Białowieska |
Po sześciogodzinnej marszrucie wróciliśmy do
Teremisek oznajmiając, że żubry dalej mają nas gdzieś i jedziemy na obiad do Białowieży.
Obiadek a jakże w Pokusie. Po powrocie Jurek już na nas czekał zapraszając na
wycieczkę jego terenówką. Ja prowadziłem, Jurek był pilotem, dziewczyny
siedziały z tyłu i się modliły. Nie wiem gdzie jechaliśmy ale po 40 minutach
jazdy i kluczenia po leśnych ścieżkach nagle z tyłu usłyszałem chóralne sąąąąąąąąąą !
I faktycznie 30 metrów od nas stało w
lesie duże stado kilkudziesięciu żubrów/żubrzyc/żubrzątek - po wykonaniu regulaminowych
fotek, pojechaliśmy w następne miejsce, gdzie trafiliśmy na mniejsze stado a
potem na parę samców. No co jest - nie za dużo szczęścia jak na jeden dzień?
Okazało się, że nie - bo po kilku
minutach dalszej jazdy wszyscy poczuliśmy w samochodzie smród palonego plastiku
i zobaczyliśmy gęsty dym wydobywający się spod deski rozdzielczej. Spokojnie to
tylko awaria - w swoim stylu potraktował temat Jureczek i wróciliśmy do
Teremisek przy otwartych oknach samochodu. Jeszcze tylko Jurek objaśnił
Magduśce jak dotrzeć następnego dnia do tych miejsc, ku rozpaczy Hani
nastawiliśmy budzik na wczesno - poranną godzinę i grzecznie położyliśmy się spać.
Piątek.
Piątek przywitał nas piękną, słoneczną pogodą, był lekki
przymrozek więc ja i Magduśka
postanowiliśmy nie budząc Hani wybrać się na rekonesans do odwiedzonego
wczoraj miejsca. Samochód zostawiliśmy przy drodze i po godzinie marszruty ( chylę
czoła orientacji mojej żony ) dotarliśmy do miejsca, które wczoraj
zwiedziliśmy. Oczywiście garbate dziadostwo znowu wystawiło nas do wiatru i
poszło w siną dal a my podziwialiśmy ich leśną ubikację i piękno puszczy
oświetlonej porannym słońcem. Po powrocie do Teremisek zjedliśmy śniadanie,
wzięliśmy pod pachy Hanię i znowu uderzyliśmy w to samo miejsce. Do dwóch razy
sztuka. Raz nam się nie udało ale z Hanią - musi. I faktycznie wreszcie
szczęście się do nas uśmiechnęło - bo w środku lasu natknęliśmy się na duże
stado spokojnie pałaszujące siano. No to statyw, obiektyw Jurka 300 - setka i
do roboty.
Stado żubrów, piękna, słoneczna pogoda - czyż więcej do szczęścia
potrzeba dla fotografa - amatora? Tak !!!!!! - śniegu. Ale podobnie jak w całej
Polsce zima w Białowieży zwinęła na dobre manatki ustępując miejsca wiośnie a
właściwie przedwiośniu. Oczywiście żona i Hania zadowolone stwierdziły, że one
właściwie mogą już wracać do domu jutro ale po powrocie do Teremisek Jurek
triumfalnie oznajmił ponowne przybycie żubrów pod paśnik nad stawem, więc termin
wyjazdu został przełożony na niedzielę.
Sobota.
Raniutko o świcie cicha pobudka ( dziewczyn nie budziłem ),
aparat, statyw, gumiaki na nogi i dalej nad staw pod paśnik. A, że była dosyć
gęsta mgła, więc oczywiście po chwili straciłem orientację i sporo czasu zajęło
mi znalezienie konkretnego kierunku. Na szczęście doszedłem do płotu
odgradzającego łąki od prywatnych posesji i idąc wzdłuż niego dotarłem do
stawów, gdzie o zgrozo była już trójka turystów. O wy, to tacy jesteście? - po
prywatnym łazić, Jurkowe żubry płoszyć przyszliście. Przygotowałem odpowiednią
gadkę i w bojowym nastroju podszedłem bliżej paśnika bo wokół pasło się stadko
6 byków. Niech no tylko coś powiedzą - pomyślałem sobie szykując się na walkę
stulecia. Okazało się, że byli to turyści z zachodu - chyba z Francji i
zachowywali się bardzo przyzwoicie i cicho łącznie z ich przewodnikiem -
Polakiem. No dobra macie szczęście - ale
żeby mi to było ostatni raz - pomyślałem i zacząłem robić zdjęcia.
Po pół
godziny poszedłem do pensjonatu po Magduśkę. Hani nie chcieliśmy budzić, więc
cichutko poszliśmy razem. Żubry stały i żarły dalej niewzruszone gapiąc się na
nas a my na nich. Po pół godzinie żubry doszły do wniosku, że nudy, trzeba
wprowadzić element zaskoczenia i leniwym krokiem potoczyły się do pobliskiego
lasku. Słońce zaczęło przebijać się przez mgłę a że była jeszcze w miarę
wczesna pora, więc postanowiliśmy z żoną zabawić się w tropicieli.
Mglisty poranek w Teremiskach |
Jurek z
niezmąconym spokojem zawsze nam mówił, że tropienie żubrów jest banalnie proste
- trzeba tylko znaleźć świeży trop w postaci żubrzego klocka i iść dalej tym
szlakiem aż natrafimy na stado. No to idziemy w las. Żubr tak jak krowa to
bardzo mało skomplikowane zwierzę - żre - wydala, idzie - wydala, stoi -
wydala, żre - wydala i tak w kółko. Trafiliśmy na świeży trop i zaczęliśmy iść
w głąb puszczy coraz bardziej zagłębiając się w jej ostępy. Fajna sprawa tak
podchodzić zwierzynę - dotarliśmy do paśnika śródleśnego, niestety bez żubrów
- dalej już nie szliśmy, bo mogliśmy się
zgubić. Wróciliśmy po klockach do drogi na Teremiski i poszliśmy obudzić w
końcu Hanię i zjeść śniadanie. Po śniadanku postanowiliśmy urządzić sobie długi
trekking idąc z Teremisek leśnym szlakiem do rezerwatu pokazowego żubrów przy
Białowieży, potem obiad w Pokusie.
Rozlewiska puszczy |
Wróciliśmy do Teremisek drogą przez Pogorzelice późnym wieczorem. Tak
późnym, że Jurek kilka razy już dzwonił do mnie martwiąc się, czy czasami żubry
nas nie pożarły. Komórkę zostawiłem w pokoju - hough!!!.
Niedziela.
Dalej poszło już jak z płatka, pakowanie manatek, uściski od
Beatki i Jurka i w drogę do domu. Po drodze minęliśmy 2 Łubiny; 5 Tyborów; 2
Wdziękonie ( Pierwszy i a jakże Drugi ) moich faworytów Osipy Wydziory
Pierwsze; Drugie i 4 inne oraz faworyt Magduśki Pruszanka Baranki. Ludzka
wyobraźnia nie zna granic ( jak głupki zatrzymywaliśmy się co chwilę przed
kierunkowskazami żeby zapisać nazwy
miejscowości albo zrobić zdjęcia pięknych okolic ).
Przedwiośnie na Podlasiu |
Przyjechaliśmy późno ale
Bulinex dzielnie na nas czekała zadowolona, że może wreszcie sobie pospać na swoim
ulubionym miejscu. A następnego dnia musiałem iść do pracy. Cóż proza życia.
fajna relacja, miło się czyta
OdpowiedzUsuńByłam w te wakacje. Cudowne miejsce.
OdpowiedzUsuńWybieram się w nadchodzącą majówkę. Tekst jest bardzo długi, ale warty przeczytania zwłaszcza, kiedy ktoś się wybiera do Białowieży.
OdpowiedzUsuńZazdroszczę :)))). Jak będzie Pan w okolicach Teremisek to przy okazji proszę gorąco pozdrowić Jureczka z rodzinką i żubry. Pozdrówka
UsuńWitam czy móglbym Pana bloga wrzucić na fanpage swojej firmy? Turystyczno-Sportowej ? https://www.facebook.com/wildstoriespl/?fref=ts
OdpowiedzUsuńOk.
OdpowiedzUsuńBardzo fajne informacje, widać, że masz talent do prowadzenia blogu. Czekam na kolejne Twoje wpisy.
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawe informacje. W sumie każdy Twój wpis jest naprawdę interesujący, dlatego też czekam aż dodasz coś nowego.
OdpowiedzUsuń