SRI LANKA WPROWADZENIE
Każdy pretekst do wyjazdu jest dobry. Moje dziewczyny powoli tracą zapał do wspólnych podróży w dalekie rejony świata - Magduśka bo boi się panicznie ogoniastych, Hania bo jest coraz starsza i niedługo bardziej będą ją interesowały wyjazdy pod namiot z rówieśnikami nad morze lub jezioro. Najbardziej zainteresowana naszymi wyjazdami jest bambaryła Bulinex, która jest wybitnie tuczona podczas naszych nieobecności przez sąsiadów. Przez długie miesiące gorączkowo zastanawiałem się co może sprowokować dziewuchy do zmiany decyzji. Wakacje - przechlapane - złamałem nogę i przez półtora miesiąca chodziłem w gipsie więc o jakimkolwiek wyjeździe nie było mowy. Cytując klasyka - jak żyć panie premierze?. I wreszcie przyszło cudowne olśnienie. Podczas jednego z wielu niedzielnego poranka i wspólnego śniadania Hania nieśmiało zauważyła, że powoli kończą się nasze zapasy HERBATY przywiezionej podczas wyjazdu do Indonezji. A przyznacie, że życie bez HERBATY z CEJLONU jest pustą wydmuszką, którą koniecznie trzeba wypełnić. I żeby przywrócić sens życiu i uratować atmosferę wspólnych niedzielnych śniadań zacząłem perfidnie i z premedytacją dosypywać coraz większe porcje HERBATY do czajniczka cierpliwie czekając na upragnione to JEDNO ŚWIĘTE ZDANIE MOJEJ ŻONY. I wreszcie padło sakramentalne " Nie ma HERBATY - Muchowski co z tym zrobimy?. Hę - trzeba uzupełnić zapasy u źródła - odparłem z przekąsem patrząc na żonę błagalnym wzrokiem licząc na to, że rybka chwyci przynętę. Dobra ale obiecaj mi, że w następnym roku wyremontujemy taras. Bingo!!!! yes, yes, yes.
Dalej poszło jak z płatka - rezerwujemy bilety lotnicze Emirates Airlines z opcją 20 godzinnego postoju w Dubaju podczas powrotu do Polski ( kolejny super pomysł mojej żony, która w przypływie dobrego humoru mi go podpowiedziała ) - 2200 zł/osobę. Wykupujemy tutaj e-wizy na Sri Lankę wypełniając formularz na stronie ambasady ( 30 $ / osobę - taniej o 5 $/osobę jakbyśmy musieli zapłacić na granicy ); rezerwujemy tutaj bilety na wjazd Burdż Chalifa w Dubaju ( 205AED / osobę - warto bukować elektronicznie, bo na miejscu bilety kosztują 100% drożej ) a także rezerwujemy na booking.com nocleg w hostelu Kandyan Willa View w Kandy ( bo po przyjeździe będziemy za bardzo zmęczeni, żeby szukać lokum na miejscu ). Jeszcze tylko rezerwacja parkingu pod lotniskiem w Pradze ( parking GoParking - koszt 1500 koron / 2 tygodnie ) i gotowe.
Do tego dodajemy zakup środków na komary Mugga, lornetki, długie spodnie i polary ( w końcu wyjeżdżamy zimą ), kremy do opalania, lornetki, parę innych drobiazgów, zestaw puszek z kocim żarciem w depozyt dla sąsiadki i....chyba to wszystko.
Plan wycieczki przedstawiał się następująco: Praga - Colombo - Kandy - Haputale - Tissa - Tangale - Mirissa - Galle - Negombo - Dubai - Praga - damy radę? - damy.
Do tego dodajemy zakup środków na komary Mugga, lornetki, długie spodnie i polary ( w końcu wyjeżdżamy zimą ), kremy do opalania, lornetki, parę innych drobiazgów, zestaw puszek z kocim żarciem w depozyt dla sąsiadki i....chyba to wszystko.
Plan wycieczki przedstawiał się następująco: Praga - Colombo - Kandy - Haputale - Tissa - Tangale - Mirissa - Galle - Negombo - Dubai - Praga - damy radę? - damy.
Dzień pierwszy - 19.01.2015
Wylot z Pragi mamy o godz. 15.50 ( odprawa - godz. 12.50 ), więc wcześnie rano, zamykamy domek na cztery spusty, klucze do domu przekazujemy sąsiadom, wyłączam komórkę i jedziemy na spotkanie przygody. Na ośnieżonej granicy polsko - czeskiej za 400 koron kupujemy winietkę i po 4 godzinach jazdy zawijamy na GoParking. Przepakowujemy na busa bagaże i jedziemy na terminal I lotniska Praga Ruzyne. Odpalam komórkę - 4 połączenia z pracy - syndrom odstawienia nie działa więc ponownie wyłączam komórkę tym razem na dobre. Nie owijamy w folię plecaków i punktualnie o godz. 15.30 jesteśmy na pokładzie samolotu Emirates Airlines. Dobry komfort, dużo miejsca na nogi, fajne nowości filmowe ( Niezniszczalni 3; Lucy; nawet Życie Pi było w polskiej wersji językowej ), znośne jedzenie. Idylla? - o nie - nie w naszym przypadku Po 4 godzinach lotu jesteśmy nad Dubajem i na wizualizacji lotu zauważamy dziwne kręcenie się w kółko samolotu a po chwili kapitan samolotu oznajmia nam, że nad Dubajem rozpętała się burza i będziemy się kręcić tak długo aż starczy nam paliwa. No dobra - dla nas to nie nowość, bo w końcu po przygodach z lotem do Indonezji nic nie jest w stanie nas zaskoczyć. W końcu cierpliwość ( albo paliwo w samolocie ) kapitana się skończyła i po godzinie kołowania siadamy przy aplauzie pasażerów ( były oklaski !!!! ). Bilety na przelot mieliśmy zabukowane w jednej firmie ( Emiraty ) więc nie musieliśmy się martwić czy zdążymy na przesiadkę - a nawet jakby samolot odleciał do Colombo bez nas, to mielibyśmy zapewniony pobyt w hotelu, więc spokojnie zaczęliśmy szukać naszego terminala. Razem z dojściem, dojazdem metrem, przejście z terminali trwało ok. 0,5 godziny, więc czasu nie mieliśmy dużo. Dziewczyny chciały oczywiście poszaleć w sklepach wolnocłowych ale okazało się, że samolot czeka tylko na nas - sklepy musiały poczekać. Po 3,5 godzinie lotu, tym razem bez problemów lądujemy w Colombo. W ubikacji przebieramy się w letnie ciuchy ( mieliśmy przygotowane w plecaku podręcznym ) i idziemy po odbiór bagażu. Cóż okazało się, że burza w Dubaju spowodowała, że nie zdążono przepakować wszystkich bagaży z samolotu do samolotu i wszyscy pasażerowie lecący z Pragi pozostali z niczym. W biurze reklamacyjnym podajemy adres hotelu w Kandy ( choćby z tego powodu warto wcześniej rezerwować nocleg ) i solenne zapewnienie, że bagaże pod wskazany adres przyjadą najpóźniej następnego dnia rano. Ok. jakoś to przeżyjemy ale były też rodziny z dwójką dzieci, bez przyborów toaletowych, pidżam, ciuchów na zmianę - kiepska perspektywa. Po drodze do wyjścia wymieniamy walutę, dostajemy wcześniej opłaconą wizę ( pokazując druk potwierdzenia wyrobienia e-wizy ) i jesteśmy w Colombo.
Przywitała nas piękna, gorąca, letnia pogoda oraz tłum wcale nie nachalnych chętnych do pomocy przewoźników. Grzecznie i stanowczo mówimy nie i po wyjściu z lotniska skręcamy w lewą stronę i po ok. 100m. dochodzimy do miejsca postoju autobusów jadących w kierunku dworca autobusowego w Colombo Fort. Płacimy 120 rupii na osobę i po chwili jedziemy. Po ok. 1,5h. przyjeżdżamy do dworca autobusowego Colombo Fort - jeszcze tylko ok. 500m. piechotką i jesteśmy na dworcu kolejowym. Kupujemy bilety do Kandy ( 190 rupii / osobę - II klasa - ten pociąg tylko takie miejsca miał ), jakieś picie, coś słodkiego i czekamy na pociąg.
Po pół godzinie oczekiwania podstawiono pociąg z wagonami pamiętającymi czasy Buddy i pewnie też w tym czasie sprzątanym. I się zaczęło - szybko zostaliśmy zepchnięci do głębokiej defensywy przez tłum wściekle atakujący wejście do wagonu. A to tacy jesteście ! - no to zobaczymy następnym razem - ja Polak pokażę wam jak to się robi po polsku - wy jeszcze nie pakowaliście się do pociągu jadącego nad morze lub góry w szczycie sezonu. Zapewniam was, że będą o tym wkrótce krążyć legendy. Tymczasem udało nam się zająć dwa miejsca siedzące ( dobrze, że nie mieliśmy z sobą plecaków ) - ja stałem całą drogę. Za klimatyzację robiły w wagonie otwarte okna i załączone brudne wiatraki. Uprzedzam pytanie - nikt niestety nie jechał na dachu, kur i innego inwentarza nie przewożono. Pociąg z Colombo do Kandy jedzie 4,5 h. i o godz. 15.00 byliśmy na miejscu. Kręta i wijąca się trasa wiodła górskimi zboczami porosłymi lasami deszczowymi, nad kilkusetmetrowymi przepaściami - sama w sobie jest warta zobaczenia.
Pociąg do Kandy |
Po dotarciu do Kandy robimy szybki casting cenowy na tuk - tuka i za 200 rupii zwycięzca podwozi nas do naszego hostelu. Okazuje się, że hostel leży na całkowitym zadupiu, o przejściu na piechotę do centrum nie ma mowy a za gospodarza obiektu robił Blublak ( synonim jego znajomości angielskiego ), który każdą rzecz uzgadniał ze swoim szefem przez telefon. Pokazałem mu wydrukowane potwierdzenie z booking.com na nocleg; Blublak wykręcił numer do tajemniczego Szefa ( nazwałem go Charlie - tak jak Charlie od aniołków enigmatyczna postać, której nikt nie widział ), usłyszałem w słuchawce Maczo?; Maczo?- yes, yes potwierdziłem - Maczo, po czym zostaliśmy zaprowadzeni na dosłownie pokoje. Dosłownie, bo okazało się, że do naszej dyspozycji jest całe piętro ( dwa pokoje - jeden 3 osobowy, drugi 2 osobowy i osobno łazienka ). Sensu w tym brak, bo ustaliliśmy, że i tak będziemy mieszkać w pokoju 3 osobowym. Szybka kąpiel i idziemy do miasta załatwić jutrzejszy przejazd do Sigiryja i na obiad. Złapaliśmy po drodze tuk - tuka i pod wieczór przyjechaliśmy do centrum Kandy.
O 18.30 w świątynii Zęba Buddy odbywają się zawsze pokazy tańca lankijskiego ku czci Buddy, więc tam skierowaliśmy swoje kroki. Zapłaciliśmy 500 rupii za bilety, oddaliśmy buty do przechowalni i weszliśmy do środka. Czy było warto? - nie wiem, taniec jak taniec ( po obejrzeniu balijskiego kecak nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć ), świątynia jakich wiele w tej części świata - bardzo strojna, kapiąca od ozdób ( w końcu jak by nie było to jest ku czci oryginalnego zęba Buddy ). Po pół godziny wyszliśmy - za buty musieliśmy oczywiście zapłacić ( trzeba było schować do plecaka ) i poszliśmy szukać knajpy. Okazało się, że o tej porze ( po godz. 19-tej ) znalezienie otwartej knajpy w Kandy jest nie lada wyczynem i skończyliśmy na Pizza Hut, gdzie zamówiliśmy po regionalnej neapolitano i lankijskiej coli. Jeszcze tylko wynegocjowaliśmy z taksówkarzem jutrzejszy wyjazd do Sigiryji ( 7500 rupii ) i wróciliśmy do hostelu, gdzie już czekał na nas Bublak z telefonem. Charlie wyskrzeczał, że bagaże będą najprawdopodobniej jutro ale nie wiadomo o której godzinie. Jedną noc jakoś przeżyjemy.
Około godziny 23 obudziło mnie natarczywe pukanie do drzwi. Zaspany otworzyłem drzwi - okazało się, że to Bublak oczywiście z telefonem. Tajemniczy Charlie oznajmił mi, że muszę zejść na dół, bo na podjeździe czeka samochód z naszymi plecakami. Bublak jak to Bublak odebrał ode mnietelefon i poszedł tarabanić do naszego pokoju 2 osobowego. Schodząc po bagaż powiedziałem, że tam nikt nie mieszka ale jak rozkaz to rozkaz - wykonać!. Tłukł się do tych drzwi chyba ze 2 godziny - na szczęście byliśmy tak zmęczeni, że nam to nie przeszkadzało. Cóż karma.
Kandy - zaklinacz węży |
O 18.30 w świątynii Zęba Buddy odbywają się zawsze pokazy tańca lankijskiego ku czci Buddy, więc tam skierowaliśmy swoje kroki. Zapłaciliśmy 500 rupii za bilety, oddaliśmy buty do przechowalni i weszliśmy do środka. Czy było warto? - nie wiem, taniec jak taniec ( po obejrzeniu balijskiego kecak nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć ), świątynia jakich wiele w tej części świata - bardzo strojna, kapiąca od ozdób ( w końcu jak by nie było to jest ku czci oryginalnego zęba Buddy ). Po pół godziny wyszliśmy - za buty musieliśmy oczywiście zapłacić ( trzeba było schować do plecaka ) i poszliśmy szukać knajpy. Okazało się, że o tej porze ( po godz. 19-tej ) znalezienie otwartej knajpy w Kandy jest nie lada wyczynem i skończyliśmy na Pizza Hut, gdzie zamówiliśmy po regionalnej neapolitano i lankijskiej coli. Jeszcze tylko wynegocjowaliśmy z taksówkarzem jutrzejszy wyjazd do Sigiryji ( 7500 rupii ) i wróciliśmy do hostelu, gdzie już czekał na nas Bublak z telefonem. Charlie wyskrzeczał, że bagaże będą najprawdopodobniej jutro ale nie wiadomo o której godzinie. Jedną noc jakoś przeżyjemy.
Około godziny 23 obudziło mnie natarczywe pukanie do drzwi. Zaspany otworzyłem drzwi - okazało się, że to Bublak oczywiście z telefonem. Tajemniczy Charlie oznajmił mi, że muszę zejść na dół, bo na podjeździe czeka samochód z naszymi plecakami. Bublak jak to Bublak odebrał ode mnietelefon i poszedł tarabanić do naszego pokoju 2 osobowego. Schodząc po bagaż powiedziałem, że tam nikt nie mieszka ale jak rozkaz to rozkaz - wykonać!. Tłukł się do tych drzwi chyba ze 2 godziny - na szczęście byliśmy tak zmęczeni, że nam to nie przeszkadzało. Cóż karma.
Dzień drugi - 20.01.2015 Kandy - Sigiryia
Rano przed śniadaniem ( wliczone w cenę noclegu ) czekał na nas już Blublak - oczywiście z nieodłącznym telefonem - Charlie potwierdził, że bagaże będą dziś tylko nie wiadomo o której godzinie. Taksówkarz już na nas czekał. Pierwotnie chcieliśmy być w Kandy 3 noce ale doszliśmy do wniosku, że najwięcej czasu chcemy spędzic nad morzem, więc podarowaliśmy sobie Pinnawale ( bo słonie widzieliśmy w Chiang Mai ) i Dambullę, bo podobnych świątyń widzieliśmy już mnóstwo. Po około 2 godzinach jazdy o 10.00 dotarliśmy do Sigiryi. Taksówkarz zaparkował pod kasami a my poszliśmy kupić bilety ( 30 $ / osobę ) i rozpoczęliśmy wspinaczkę. Dotarcie na szczyt zajęło nam ok. 1,5 godziny ( wchodzi się stosunkowo łatwo, lecz z uwagi na panujący upał wskazane jest rozpoczęcie wspinaczki wcześnie rano ).
Sigirya to pozostałości po dawnej stolicy Cejlonu umiejscowionej na szczycie wielkiej bryły magmy pozostałej po wygasłym wulkanie i położonej na rozległej równinie. Z góry we wszystkich kierunkach rozpościera się niesamowity widok i tylko szkoda, że trafiliśmy tam w południe a nie z samego rana, bo do zdjęć ta pora dnia jest najlepsza. W cenie biletu jest zawarte również wejście i zwiedzanie muzeum.
W drodze na Sigiryię |
Na szczycie Sigiryi |
Sigirya |
Sprzedawca pamiątek Sigiriya |
Sigirya to pozostałości po dawnej stolicy Cejlonu umiejscowionej na szczycie wielkiej bryły magmy pozostałej po wygasłym wulkanie i położonej na rozległej równinie. Z góry we wszystkich kierunkach rozpościera się niesamowity widok i tylko szkoda, że trafiliśmy tam w południe a nie z samego rana, bo do zdjęć ta pora dnia jest najlepsza. W cenie biletu jest zawarte również wejście i zwiedzanie muzeum.
Po zwiedzeniu muzeum wsiedliśmy do naszej taksówki i pojechaliśmy w kierunku Kandy. Po drodze zatrzymywaliśmy się w różnych punktach widokowych, zwiedziliśmy świątynię Sri Muthumariamman w Matale ( bilety 100 rupii / osobę ), gdzie słuchaliśmy koncertu muzyki lankijskiej a także sklep i fabrykę batiku.
Koncert muzyki Lankijskiej |
Do Kandy dotarliśmy pod wieczór, znowu mając problem ze znalezieniem otwartego lokalu, więc poszliśmy do Pizza Hut tym razem kupując 3 x rise & curry ( główne danie Sri Lanki ).
Dzień trzeci - 21.01.2015 Kandy - Haputale
Po śniadaniu zapłaciłem Blublakowi za pobyt ( nie obyło się oczywiście bez telefonu do Charliego ), zapakowaliśmy bagaże do taksówki i pojechaliśmy na dworzec kolejowy w Kandy. Kupiliśmy bilety do Haputale 290 rupii / osobę za III klasę ( tylko taka była dostępna w tym pociągu ) i poszliśmy rozstawiać się i przygotowywać do ataku. Hmmm III klasa - cholera skoro II klasa w pociągu Colombo - Kandy wyglądała tak obskurnie, to co dopiero będzie teraz. Pełni obaw czekaliśmy czym nas uszczęśliwi lankijska kolej. W końcu pociąg podjechał - okna przedziałów były oczywiście uchylone na co tylko czekaliśmy. I wtedy nastąpił atak polskiej husarii. Rzut za trzy punkty plecakami przez otwarte okno i miejsca zajęte. W pogotowiu czekała jeszcze Hania ale doszliśmy do wniosku, że wszystkich patentów im nie zdradzimy. Spokojnie czekamy aż tłum przy drzwiach zrzednieje i wchodzimy do przedziału w szoku stwierdzając, że III klasa jest lepsza niż II-ga. Paradoks? - wagon czyściutki, obicia miejsc siedzących całe, nie w dziurach - no tak to możemy podróżować. Trasa Kandy - Haputale jest jedną z największych atrakcji turystycznych na Sri Lance - umieszczanych na wszystkich pocztówkach. Wspaniałe krajobrazy wzgórz porośniętych krzewami herbacianymi, kobiety zbierające liście herbaty, wodospady - to wszystko na wyciągnięcie ręki a właściwie obiektywu aparatu.
W pociągu sprzedawcy smakołyków, owoców, słodkości - wszystko w majestacie Pana Władzy dostojnie przechadząjącego się wzdłuż wagonów - słowem pełna egzotyka.
Nic dziwnego, że 4 godziny jazdy minęło jak z bicza strzelił i nagle żona krzyknęła Mordor!!!! ( tym świetnym określeniem zostało obdarzone Haputale na blogu " Tupu, tupu, tup " ).
Mordor jest miastem położonym w górach, więc często jest zasnute gęstą mgłą, jest dosyć zimno, zwłaszcza nocą - stąd takie skojarzenie. Po wyjściu z dworca zostawiliśmy Hanię z plecakami a sami wyruszyliśmy szukać noclegu. Po 1,5 godzinie szwędaczki w końcu znaleźliśmy nocleg w hostelu a właściwie w domu rodzinnym White Home Inn. Ustaliliśmy cenę 2000 rupii / noc ( za śniadanie i obiad trzeba płacić osobno ). Pokój duży, czysty, łazienka, ciepła woda, moskitiery, wiatrak i wspaniała, rodzinna atmosfera, słowem trafiliśmy pod właściwy adres. Z gospodarzem domu ( jest również właścicielem tuk - tuka ) ustalamy plan jutrzejszego dnia ( chcemy jechać na Lipton`s Seat, zwiedzić plantacje i fabrykę herbaty oraz zobaczyć wodospad Diyaluma - wszystko w cenie 3000 rupii ) i ruszamy w miasto sprawdzić czy faktycznie diabeł jest taki straszny. Okazało się, że nie jest tak źle, wcale Mordor nie jest taki brzydki jak opisywano go na różnych blogach, gorzej z pogodą, która jak to w górach zaczęła się zmieniać na gorsze.
Na domiar złego Hania poczuła się źle, twierdząc, że chyba jest przeziębiona. Po powrocie do domu czekał na nas wspólny obiad z pozostałymi mieszkańcami ( Norweżki, Czesi, Niemiec ). Królował oczywiście wszędobylski rice & curry. Uwielbiam ryż pod każdą postacią ( nasi goreng mógłbym jeść na okrągło ) ale do curry nie mogłem się przekonać. Ciężko o tym mówić ale pod koniec wyprawy marzyliśmy o zasmażanych ziemniaczkach, prostym schabowym podanym z ogórkową mizerią ze śmietanką. Jedno na plus, że jedzenia naprawdę było bardzo dużo. Dodatkowo gospodyni podała Hani lokalny specyfik na przeziębienie będący naturalną mieszaniną ziół, przypraw, imbiru. W smaku paskudne ale szybko stawia na nogi. Po kolacji spędziliśmy jeszcze trochę czasu na pogaduszkach przy lankijskim browarku, po czym poszliśmy spać, bo odniosłem wrażenie, że choróbsko zaczyna mnie też brać. Cóż taka karma.
Na potwierdzenie, że teraz przecież jest lato wysłałem wspaniałomyślnie kolegom z pracy fotki wykonane na plaży Tangalle. Jak zareagowali? - bez entuzjazmu, coś marudzili, że zimno a ja im takie foty podsyłam, że w muszą pracować żeby inni wypoczywali. Cóż taka karma.
Po południu wypożyczyliśmy 2 kajaki ( 1500 rupii za 2 godziny ) i popływaliśmy sobie po pobliskiej lagunie szukając pływających waranów ( to są świetni pływacy żywiący się skorupiakami ).
L A B A D O K W A D R A T U !!!!!
Potem spacerek po bagaże, łapiemy szybko autobus do Colombo ( niestety łapiący po drodze wszystkich pasażerów, więc wolny - bilet kosztuje 295 rupii ), na dworcu autobusowym w Colombo przesiadka na kierunek Negombo ( bilet kosztuje 90 rupii ) i wieczorem ( ciemno już było ) dojeżdżamy na miejsce. Tuk - tukiem za...... rupii dojeżdżamy z przystanku do głównej ulicy, gdzie ulokowane są hostele i po pół godziny szukania po ciemku lokujemy się w hostelu Blumarine Guest House3 Cena za nocleg 3000 rupii ( hostel czysty, 100 m. od plaży ).
Jedzie pociąg z daleka..... do Haputale |
Mały pasażer |
W pociągu sprzedawcy smakołyków, owoców, słodkości - wszystko w majestacie Pana Władzy dostojnie przechadząjącego się wzdłuż wagonów - słowem pełna egzotyka.
Sprzedawcy smakołyków |
Widoki na trasie do Mordoru |
Cdn trasy do Haputale |
Kolejny pasażer pociągu do Haputale |
Trasa do Haputale |
Nic dziwnego, że 4 godziny jazdy minęło jak z bicza strzelił i nagle żona krzyknęła Mordor!!!! ( tym świetnym określeniem zostało obdarzone Haputale na blogu " Tupu, tupu, tup " ).
Mordor jest miastem położonym w górach, więc często jest zasnute gęstą mgłą, jest dosyć zimno, zwłaszcza nocą - stąd takie skojarzenie. Po wyjściu z dworca zostawiliśmy Hanię z plecakami a sami wyruszyliśmy szukać noclegu. Po 1,5 godzinie szwędaczki w końcu znaleźliśmy nocleg w hostelu a właściwie w domu rodzinnym White Home Inn. Ustaliliśmy cenę 2000 rupii / noc ( za śniadanie i obiad trzeba płacić osobno ). Pokój duży, czysty, łazienka, ciepła woda, moskitiery, wiatrak i wspaniała, rodzinna atmosfera, słowem trafiliśmy pod właściwy adres. Z gospodarzem domu ( jest również właścicielem tuk - tuka ) ustalamy plan jutrzejszego dnia ( chcemy jechać na Lipton`s Seat, zwiedzić plantacje i fabrykę herbaty oraz zobaczyć wodospad Diyaluma - wszystko w cenie 3000 rupii ) i ruszamy w miasto sprawdzić czy faktycznie diabeł jest taki straszny. Okazało się, że nie jest tak źle, wcale Mordor nie jest taki brzydki jak opisywano go na różnych blogach, gorzej z pogodą, która jak to w górach zaczęła się zmieniać na gorsze.
Dzieci w Haputale |
Dzieci w Haputale |
Na domiar złego Hania poczuła się źle, twierdząc, że chyba jest przeziębiona. Po powrocie do domu czekał na nas wspólny obiad z pozostałymi mieszkańcami ( Norweżki, Czesi, Niemiec ). Królował oczywiście wszędobylski rice & curry. Uwielbiam ryż pod każdą postacią ( nasi goreng mógłbym jeść na okrągło ) ale do curry nie mogłem się przekonać. Ciężko o tym mówić ale pod koniec wyprawy marzyliśmy o zasmażanych ziemniaczkach, prostym schabowym podanym z ogórkową mizerią ze śmietanką. Jedno na plus, że jedzenia naprawdę było bardzo dużo. Dodatkowo gospodyni podała Hani lokalny specyfik na przeziębienie będący naturalną mieszaniną ziół, przypraw, imbiru. W smaku paskudne ale szybko stawia na nogi. Po kolacji spędziliśmy jeszcze trochę czasu na pogaduszkach przy lankijskim browarku, po czym poszliśmy spać, bo odniosłem wrażenie, że choróbsko zaczyna mnie też brać. Cóż taka karma.
Dzień czwarty - 22.01.2015 Plantacja herbaty.
Obudziliśmy się jeszcze przed wschodem słońca i bez śniadania ( podkreślam bez śniadania ) pojechaliśmy tuk - tukiem do Lipton`s Seat. Lipton`s Seat to nic innego jak punkt widokowy na okoliczne wzgórza pokryte krzewami herbacianymi. Dojazd z Haputale tuk - tukiem trwa ok. 40 minut i około 7 rano byliśmy pod Lipton`s Seat. Wejście kosztuje 50 rupii / osobę. Potem tylko 20 minut piechotką pod górę i można podziwiać wspaniałe widoki ( pogoda była przepiękna ).
Hania czuła się jeszcze gorzej, wieczorem miała 39 stopni gorączki i dodatkowo włączyły się w to wszystko nudności ale dzielnie znosiła trudy przechadzki ( mieliśmy nadzieję, że regularne zażywanie specyfiku po paru dniach postawi ją na nogi ). Plantacja czyściutka, uporządkowana, co kilkadziesiąt metrów pojawiały się tabliczki z sentencjami o potrzebie ochrony środowiska i ziemi. Po zejściu z Lipton`s Seat nasz kierowca zawiózł nas na pobliskie plantacje, gdzie mieliśmy oglądać w pracy kobiety zbierające liście herbaty. Te panie to kolejna wizytówka Sri Lanki i KONIECZNIE trzeba je zobaczyć.
W drodze do Lipton`s Seat |
Wschód słońca nad plantacjami |
Lipton`s Seat |
Plantacje herbaty |
Hania czuła się jeszcze gorzej, wieczorem miała 39 stopni gorączki i dodatkowo włączyły się w to wszystko nudności ale dzielnie znosiła trudy przechadzki ( mieliśmy nadzieję, że regularne zażywanie specyfiku po paru dniach postawi ją na nogi ). Plantacja czyściutka, uporządkowana, co kilkadziesiąt metrów pojawiały się tabliczki z sentencjami o potrzebie ochrony środowiska i ziemi. Po zejściu z Lipton`s Seat nasz kierowca zawiózł nas na pobliskie plantacje, gdzie mieliśmy oglądać w pracy kobiety zbierające liście herbaty. Te panie to kolejna wizytówka Sri Lanki i KONIECZNIE trzeba je zobaczyć.
Trafiliśmy na 30 osobową grupkę ubranych w sari pań z zawieszonymi na plecach żółtymi workami.
Z daleka wyglądają jak wielobarwne motyle z żółtymi skrzydłami. Jak dodamy do tego soczystą zieleń krzewów, piękne poranne słońce i niebieskie niebo - uczta dla fotografa.
Ja oczywiście pognałem w chaszcze a dziewczyny przysiadły się do grupki pań przygotowujących ognisko i herbatę dla wszystkich pracujących.
Żona z Hanią szybko znalazły z nimi wspólny język pomagając im, szukając chrustu i gałęzi na ognisko, częstując żelkami i ciasteczkami imbirowymi ( pyszne - polecamy !!!! ).
Panie nałożyły na plecy stelaże z workami, zmówiły modlitwę i zaczęły pracę, skubiąc świeże, młode listki herbaty w kwadracie ustalonym przez pracownika plantacji. Po dwóch godzinach zakończyły pracę, każda z pełnym workiem podchodziła do pracownika plantacji, gdzie liście były ważone a potem wysypywane na położoną na ziemi plandekę.
Nie były natarczywe, agresywne, nie było mowy o jakiejkolwiek zapłacie za zdjęcia ( tylko jedna z pań zapytała się mnie, czy nie mam czekolady - szkoda, że nie wziąłem z sobą ). 2 godziny naprawdę fajnej przygody ( zwłaszcza, że pogoda dopisała ).
Wracając tuk - tukiem wpadliśmy do fabryki herbaty ( wejście 390 rupii / osobę ), gdzie pokazano nam cały proces technologiczny produkcji herbaty Lipton. Na koniec w sklepie można było kupić herbatę, lecz cena za nią była kosmiczna.
Po przyjeździe do hostelu zjedliśmy upragnione przez żonę śniadanie i ponownie tym samym tuk - tukiem pojechaliśmy zobaczyć wodospad Diyaluma ( można tam też spokojnie dojechać autobusem jadącym w kierunku Wellaway - obok wodospadu jest przystanek ). Chcieliśmy nawet wejść na sam szczyt ale niestety Hania czuła się coraz gorzej i naszą marszrutę zakończyliśmy w połowie drogi.
W czasie powrotu Mordor pokazał nam swoje prawdziwe oblicze. Zrobiło się pochmurno i dżdżysto - Hania została w pokoju dalej się kurując a my poszliśmy na rekonesans do miasta.
Znaleźliśmy fajny sklep z herbatą z przyzwoitymi cenami, uzupełniając własne zapasy i kupując jako upominki dla znajomych. Był też sklep z alkoholami. A co tam - wejdę i zapytam się o wódkę lankijską. Wchodząc do sklepu rzuciłem gromkie po polsku " Cześć chłopaki no jak tam? ". W środku śmierdziało bełtami, chłopaki stali obalając butelki. Gęby czerwone, oczytane - słowem atmosfera jak w klasycznym sklepie wiejskim. Chłopaki przyjęli moje pozdrowienie z zupełną obojętnością i z niemąconym spokojem dalej zajmowali się delektowaniem regionalnych korboli, ja zapytałem się o cenę wódki. Droga, brzydka butelka, może kupię później, gdzieś indziej.
Po powrocie do hostelu okazało się, że mnie też mocno przewiało na tuk - tuku, miałem prawie 38 stopni gorączki, więc zaordynowałem sobie Ecomer i specyfik lankijski Samahan i poszedłem spać. W końcu sen to zdrowie. Taka karma.
W zasadzie ten dzień prawie niczym się nie różnił od wczorajszego. A nie ! różnił się, korzystając z internetu Hania dowiedziała się, że w Jaczowie ( a tym samym w Głogowie ) spadła spora ilość śniegu. Latem? - pomyślałem sobie - coś z tą pogodą jest nie tak.Z daleka wyglądają jak wielobarwne motyle z żółtymi skrzydłami. Jak dodamy do tego soczystą zieleń krzewów, piękne poranne słońce i niebieskie niebo - uczta dla fotografa.
Ja oczywiście pognałem w chaszcze a dziewczyny przysiadły się do grupki pań przygotowujących ognisko i herbatę dla wszystkich pracujących.
Żona z Hanią szybko znalazły z nimi wspólny język pomagając im, szukając chrustu i gałęzi na ognisko, częstując żelkami i ciasteczkami imbirowymi ( pyszne - polecamy !!!! ).
Panie nałożyły na plecy stelaże z workami, zmówiły modlitwę i zaczęły pracę, skubiąc świeże, młode listki herbaty w kwadracie ustalonym przez pracownika plantacji. Po dwóch godzinach zakończyły pracę, każda z pełnym workiem podchodziła do pracownika plantacji, gdzie liście były ważone a potem wysypywane na położoną na ziemi plandekę.
Trzeba jakoś zarabiać na życie |
Nie były natarczywe, agresywne, nie było mowy o jakiejkolwiek zapłacie za zdjęcia ( tylko jedna z pań zapytała się mnie, czy nie mam czekolady - szkoda, że nie wziąłem z sobą ). 2 godziny naprawdę fajnej przygody ( zwłaszcza, że pogoda dopisała ).
Jakaś kasa się przyda |
Wracając tuk - tukiem wpadliśmy do fabryki herbaty ( wejście 390 rupii / osobę ), gdzie pokazano nam cały proces technologiczny produkcji herbaty Lipton. Na koniec w sklepie można było kupić herbatę, lecz cena za nią była kosmiczna.
Po przyjeździe do hostelu zjedliśmy upragnione przez żonę śniadanie i ponownie tym samym tuk - tukiem pojechaliśmy zobaczyć wodospad Diyaluma ( można tam też spokojnie dojechać autobusem jadącym w kierunku Wellaway - obok wodospadu jest przystanek ). Chcieliśmy nawet wejść na sam szczyt ale niestety Hania czuła się coraz gorzej i naszą marszrutę zakończyliśmy w połowie drogi.
Kto znajdzie dziewczyny? |
W czasie powrotu Mordor pokazał nam swoje prawdziwe oblicze. Zrobiło się pochmurno i dżdżysto - Hania została w pokoju dalej się kurując a my poszliśmy na rekonesans do miasta.
Mordor kraina, gdzie zaległy cienie..... |
Po powrocie do hostelu okazało się, że mnie też mocno przewiało na tuk - tuku, miałem prawie 38 stopni gorączki, więc zaordynowałem sobie Ecomer i specyfik lankijski Samahan i poszedłem spać. W końcu sen to zdrowie. Taka karma.
Dzień piąty - 23.01.2015 Haputale - Tissa - Yala Park
Rano po śniadaniu zapakowaliśmy bagaże do tuk - tuka właściciela i pojechaliśmy na przystanek autobusowy w Haputale. Mordor na koniec był zasnuty całkowicie gęstą mgłą ( trafiając na wczorajsze okno pogodowe mieliśmy widać niesamowitego farta ).
Aby dotrzeć do Tissy z Haputale należy najpierw uderzyć do Wellawayi ( bilet kosztuje 100 rupii / osobę ) a tam dopiero robimy przesiadkę na Tissę ( bilet kosztuje 290 rupii / osobę ). Autobus, którym jechaliśmy wyglądał jak przedsionek piekła - w środku pomalowany na czerwono, z przodu po prawej stronie obraz Buddy, nad przednią szybą migały nam lampki diod świetlnych w rytm puszczonej muzyki.
Na początku nawet muza przypadła mi do gustu jednak po 2 godzinach puszczania w kółko jednej płyty smakowała mi jak rice & curry. W Wellawayi, będąc na tym samym przystanku nie czekaliśmy nawet 5 minut, praktycznie w biegu przesiadając się na autobus do Tissy ( pod tym względem transport na Sri Lance jest rewelacyjny ). Autobusy Sri Lanki dzielą się na ekspresowe ( zatrzymują się tylko w dużych miejscowościach ) oraz zwykłe, gdzie pomocnik konduktora ( będący jednocześnie konduktorem ) non - stop nawołuje i zbiera pasażerów w każdej dziurze. My jechaliśmy do Tissy ekspresem, który darł do przodu ile fabryka dała, jako hamulec służył klakson a właściwie specjalna wajcha, którą jak naciskał kierowca to trąbiła jak oszalała. Pasażerowie szybko musieli zajmować miejsca, bo facet natychmiast niemal z piskiem opon ruszał, na nic nie czekając ( nie raz zaliczyłem niemal wywrotkę ). Tuk - tuki, skutery, osobówki to plankton, którym kierowca ekspresu nie zawracał sobie głowy istniał dla niego tylko kierunek i prędkość. Jak jeszcze do tego dodamy piekielną muzę non stop puszczaną przez przesterowane głośniki ( lankijskie disco - polo ) to obraz piekła gotowy.
Mgły Mordoru |
Aby dotrzeć do Tissy z Haputale należy najpierw uderzyć do Wellawayi ( bilet kosztuje 100 rupii / osobę ) a tam dopiero robimy przesiadkę na Tissę ( bilet kosztuje 290 rupii / osobę ). Autobus, którym jechaliśmy wyglądał jak przedsionek piekła - w środku pomalowany na czerwono, z przodu po prawej stronie obraz Buddy, nad przednią szybą migały nam lampki diod świetlnych w rytm puszczonej muzyki.
Welcome to hell |
Na początku nawet muza przypadła mi do gustu jednak po 2 godzinach puszczania w kółko jednej płyty smakowała mi jak rice & curry. W Wellawayi, będąc na tym samym przystanku nie czekaliśmy nawet 5 minut, praktycznie w biegu przesiadając się na autobus do Tissy ( pod tym względem transport na Sri Lance jest rewelacyjny ). Autobusy Sri Lanki dzielą się na ekspresowe ( zatrzymują się tylko w dużych miejscowościach ) oraz zwykłe, gdzie pomocnik konduktora ( będący jednocześnie konduktorem ) non - stop nawołuje i zbiera pasażerów w każdej dziurze. My jechaliśmy do Tissy ekspresem, który darł do przodu ile fabryka dała, jako hamulec służył klakson a właściwie specjalna wajcha, którą jak naciskał kierowca to trąbiła jak oszalała. Pasażerowie szybko musieli zajmować miejsca, bo facet natychmiast niemal z piskiem opon ruszał, na nic nie czekając ( nie raz zaliczyłem niemal wywrotkę ). Tuk - tuki, skutery, osobówki to plankton, którym kierowca ekspresu nie zawracał sobie głowy istniał dla niego tylko kierunek i prędkość. Jak jeszcze do tego dodamy piekielną muzę non stop puszczaną przez przesterowane głośniki ( lankijskie disco - polo ) to obraz piekła gotowy.
Do Tissy dotarliśmy o godz. 12.30. Oczywiście zaraz nas przechwycił usłużny kierowca tuk - tuka, który zawiózł nas do hostelu Rajina Holiday Home. Pokój ładny, obszerny, hostel ładnie położony wśród zieleni. Cena, którą wynegocjowaliśmy 2000 rupii / noc. Okazało się, że kierowca tutk - tuka organizował też jeep - safari po Yala Park ( M.M. jayantha " King of the Jungle "). A, że najlepszą porą na zwiedzanie jest po południe - wieczór, więc zdecydowaliśmy się dziś zwiedzić Yala, by jutro uderzyć do Tangale. W trakcie negocjacji Hania, która mi pomagała rozpłakała się, bo nakrzyczałem na nią, że za mało mi pomaga. Facet jak to zobaczył też się rozpłakał i miałem parkę dwóch płaczących histeryków.
Cóż taka karma. Ustaliliśmy cenę safari na 4000 rupii / osobę ( wliczona w to cena biletów wejściowych do rezerwatu ) i o godz. 14 -tej odjechaliśmy jeepem do rezerwatu ( koniecznie trzeba z sobą wziąć lornetki ).
Do rezerwatu wjechaliśmy o godzinie 15 - tej. Widzieliśmy tak: warany, mangusty, krokodyle, bawoły, antylopy, słonie, orły, tukany, pawie, dzikie kury ( symbol Sri Lanki ) mnóstwo kolorowych ptaszków i naprawdę wspaniałe krajobrazy.
Takiego nagromadzenia dzikich zwierząt ( co najważniejsze widocznych ) w pięknym otoczeniu i zachodzącym słońcu nigdy nie widziałem. Tak sobie właśnie wyobrażaliśmy raj na ziemi. Kierowca jeepa ( brat płaczki ) okazał się świetnym przewodnikiem, który co chwilę pokazywał nam coś czego my uzbrojeni w lornetki nie mogliśmy dojrzeć. On to widział, mając niesamowitą podzielność uwagi, bo musiał prowadzić jeepa. Podczas jednego z postoju, gdzie fotografowałem bawoły ( nie można niestety wychodzić z jeepa ) do naszego auta podjechało inne auto. Krótka rozmowa kierowców i nagle nasz przewodnik krótko zakomunikował " Proszę szybciej robić zdjęcia !!!! " . Po czym rozpoczął się rollercoaster, czyli jazda bez trzymanki, facet z pełną prędkością zaczął pokonywać wszelkie przeszkody i dziury na drodze, wyprzedzać inne jeepy ( a było ich bardzo dużo ) jadąc w jakimś nieokreślonym kierunku. Czyżby LAMPART?. No bo cóż innego mogło spowodować taką jego reakcję. Faktycznie po 10 minutach ostrej jazdy poobijani dojechaliśmy do miejsca gdzie stało około 100 jeepów po obu stronach drogi. Korek jak jasna cholera.
Musieliśmy czekać 15 minut aż dowleczemy się do miejsca, skąd można zobaczyć lamparta. Około 200 metrów od nas rosło duże drzewo, pod którym biegał bawół. Okazało się, że na tym właśnie drzewie siedział sobie lampart. Gdyby nie lornetka i rady mojej żony, nie uwierzył bym. Po kilku bezowocnych próbach wreszcie go wypatrzyłem a właściwie jego centki. Kotek siedział sobie na gałęzi ukryty wśród liści, nawet nie wiem, czy to lampart, czy jakiś tubylec nie narzucił na siebie skóry w centki lamparta. Ci co nie mieli lornetek musieli uwierzyć na słowo - a my szczęśliwi bo widzieliśmy centki lamparta wróciliśmy do hostelu. W trakcie powrotu kierowca powiedział nam, że jego brat widząc łzy Hani za punkt honoru postawił sobie zadanie pokazania lamparta. O ja głupi, wiedząc o tym kazał bym Hani odstawić taką scenę histerii, że lampart tańczyłby przed naszym jeepem. Cóż taka karma.
Waran w Yala Park |
Gazele |
Stado bawołów |
Tukany |
Takiego nagromadzenia dzikich zwierząt ( co najważniejsze widocznych ) w pięknym otoczeniu i zachodzącym słońcu nigdy nie widziałem. Tak sobie właśnie wyobrażaliśmy raj na ziemi. Kierowca jeepa ( brat płaczki ) okazał się świetnym przewodnikiem, który co chwilę pokazywał nam coś czego my uzbrojeni w lornetki nie mogliśmy dojrzeć. On to widział, mając niesamowitą podzielność uwagi, bo musiał prowadzić jeepa. Podczas jednego z postoju, gdzie fotografowałem bawoły ( nie można niestety wychodzić z jeepa ) do naszego auta podjechało inne auto. Krótka rozmowa kierowców i nagle nasz przewodnik krótko zakomunikował " Proszę szybciej robić zdjęcia !!!! " . Po czym rozpoczął się rollercoaster, czyli jazda bez trzymanki, facet z pełną prędkością zaczął pokonywać wszelkie przeszkody i dziury na drodze, wyprzedzać inne jeepy ( a było ich bardzo dużo ) jadąc w jakimś nieokreślonym kierunku. Czyżby LAMPART?. No bo cóż innego mogło spowodować taką jego reakcję. Faktycznie po 10 minutach ostrej jazdy poobijani dojechaliśmy do miejsca gdzie stało około 100 jeepów po obu stronach drogi. Korek jak jasna cholera.
Zakopianka |
Gdzieś na tym drzewie siedzi lampart ( przy bawole ) |
Musieliśmy czekać 15 minut aż dowleczemy się do miejsca, skąd można zobaczyć lamparta. Około 200 metrów od nas rosło duże drzewo, pod którym biegał bawół. Okazało się, że na tym właśnie drzewie siedział sobie lampart. Gdyby nie lornetka i rady mojej żony, nie uwierzył bym. Po kilku bezowocnych próbach wreszcie go wypatrzyłem a właściwie jego centki. Kotek siedział sobie na gałęzi ukryty wśród liści, nawet nie wiem, czy to lampart, czy jakiś tubylec nie narzucił na siebie skóry w centki lamparta. Ci co nie mieli lornetek musieli uwierzyć na słowo - a my szczęśliwi bo widzieliśmy centki lamparta wróciliśmy do hostelu. W trakcie powrotu kierowca powiedział nam, że jego brat widząc łzy Hani za punkt honoru postawił sobie zadanie pokazania lamparta. O ja głupi, wiedząc o tym kazał bym Hani odstawić taką scenę histerii, że lampart tańczyłby przed naszym jeepem. Cóż taka karma.
Jeszcze tylko kolacyjka w hostelu ( znowu rice & curry ) i grzecznie położyliśmy się spać.
Dzień szósty - 24.01.2015 Tissa - Tangalle
Rano po śniadaniu bierzemy plecaki i idziemy na przystanek autobusowy ( blisko od naszego hostelu ) i właściwie od razu łapiemy transport do Tangalle. Kupujemy bilety u konduktora za 150 rupii / osobę i o godzinie 11.00 jesteśmy w Tangalle. Wcześniej właścicielka hostelu w Tissie dała nam namiary na hostel w Tangalle, który prowadziła jej siostra. Po dotarciu na miejsce z hostelu w Tangalle wyszedł klon siostry, pokazała nam pokój - fajny ale niefajna była plaża, która była mocno zaśmiecona. Ona z kolei podała nam adres hostelu prowadzonego przez jego wujka w dalszej części miasta. I tam się zameldowaliśmy. Hostel Panorama Rock Cafe, położony wśród zieleni, nad samym morzem, czysta plaża, obszerny pokój z łazienką. Ok - bierzemy. Na plus bliskość do miasta, restauracji położonych nad morzem i laguny z namorzynami, po której można popływać kajakiem. Jeszcze tylko cena za nocleg i tu przeżyłem deja vu. Myślałem, że ustalę z nią z chłopakiem, który wskazał nam nasz pokój. Nie - jak tylko zobaczyłem telefon w jego ręce, to wiedziałem czym to się skończy. Znowu tajemniczy Charlie. Cholera ja mam wielkie problemy, żeby ich ( Lankijczyków ) normalnie zrozumieć ( Hania bardzo mi pomaga ), a co dopiero przez telefon. 5 razy powtórzyłem jaka cena mnie interesuje - w końcu usłyszałem oczekiwane " a its okiej, okiej " i oddałem telefon chłopakowi obsługi hostelu. Mamy zapłacić 3500 rupii / noc. Jeszcze wrzucamy na siebie kilogramy olejków do opalania i idziemy nad morze plażować. Ocean nad Cejlonem nigdy nie jest spokojny, nie ma flauty, fale nawet 3 metrowe - idealne do uprawiania surfingu.
Nasze wejście do wody przy plaży było dosyć niebezpieczne, bo wypełnione dużymi kamieniami, przez co zetkniecie się z takim tsunami groziło poważnymi konsekwencjami, bo można było uderzyć się w głowę ( taka fala może mocno sponiewierać ), przez co skakanie na falę na naszej plaży nie wchodziło w grę. Zajęliśmy miejsca na leżakach ( ja w cieniu ) dziewuchy na słońcu i.... mi się przysnęło. Obudziłem się jak na moich stopach i nogach można było jajka smażyć ( nie wziąłem głupi pod uwagę, że ziemia się obraca i słońce w końcu wejdzie na mnie ). Oj skóra będzie schodziła. Cóż taka karma.
Nasze wejście do wody przy plaży było dosyć niebezpieczne, bo wypełnione dużymi kamieniami, przez co zetkniecie się z takim tsunami groziło poważnymi konsekwencjami, bo można było uderzyć się w głowę ( taka fala może mocno sponiewierać ), przez co skakanie na falę na naszej plaży nie wchodziło w grę. Zajęliśmy miejsca na leżakach ( ja w cieniu ) dziewuchy na słońcu i.... mi się przysnęło. Obudziłem się jak na moich stopach i nogach można było jajka smażyć ( nie wziąłem głupi pod uwagę, że ziemia się obraca i słońce w końcu wejdzie na mnie ). Oj skóra będzie schodziła. Cóż taka karma.
Wieczorem wyjście na miasto na kolację - i to jest życie - pełne talerze krewetek, do tego ryż lub frytki, do picia cola lub sok ze świeżego arbuza - cena za 3 zestawy 1800 rupii. Życie jak w Madrycie.
Dzień siódmy - 25.01.2015 Tangalle
Przed świtem obudziłem się, wziąłem sprzęt i nie budząc dziewczyn ruszyłem do portu. Dowiedziałem się wcześniej, że łodzie z połowem przybijają do brzegu ok. 7 rano - akurat, kiedy słońce do porannej fotografii jest najlepsze. Pogoda brzytwa, nic tylko czekać i robić zdjęcia.
Łodzie rybaków to wąskie kolorowe dłubanki, połączone pałąkiem z pływakiem - coś jak jedno pływakowy katamaran. Nie posiadają żagla, więc poruszają są tylko za pomocą wioseł. Rybak musi mieć niesamowitą wprawę aby zarzucać sieć, manewrować ręcznie łodzią na dosyć niespokojnym morzu i poruszać się w wąskiej szczelinie kadłuba. Czekając na przybicie łodzi do brzegu obserwowałem i fotografowałem codzienną, rutynową krzątaninę rybaków łowiących ryby z brzegu lub rozplątujących sieci. Pomocna w tym była paczka papierosów, które wziąłem z sobą i którymi ich częstowałem. Hę - nic tak nie zbliża facetów jak fajki i woda ognista.
Łodzie rybaków to wąskie kolorowe dłubanki, połączone pałąkiem z pływakiem - coś jak jedno pływakowy katamaran. Nie posiadają żagla, więc poruszają są tylko za pomocą wioseł. Rybak musi mieć niesamowitą wprawę aby zarzucać sieć, manewrować ręcznie łodzią na dosyć niespokojnym morzu i poruszać się w wąskiej szczelinie kadłuba. Czekając na przybicie łodzi do brzegu obserwowałem i fotografowałem codzienną, rutynową krzątaninę rybaków łowiących ryby z brzegu lub rozplątujących sieci. Pomocna w tym była paczka papierosów, które wziąłem z sobą i którymi ich częstowałem. Hę - nic tak nie zbliża facetów jak fajki i woda ognista.
Około 7-mej pierwsze łodzie zaczęły przybijać do brzegu w ciepłym blasku porannego słońca. Bajka? - pewnie, że bajka. Wracając kupiłem dla dziewczyn śniadanie ( w tym hostelu nie serwują żadnych dań ) - już wstały, więc chwilę później poszliśmy się opalać. A L E L A B A !!!!!
Po południu uderzyliśmy do miasta - dziewczyny do sklepów a potem jak zwykle na owoce morza.
Dzień ósmy - 26.01.2015 Tangalle
Na potwierdzenie, że teraz przecież jest lato wysłałem wspaniałomyślnie kolegom z pracy fotki wykonane na plaży Tangalle. Jak zareagowali? - bez entuzjazmu, coś marudzili, że zimno a ja im takie foty podsyłam, że w muszą pracować żeby inni wypoczywali. Cóż taka karma.
Po południu wypożyczyliśmy 2 kajaki ( 1500 rupii za 2 godziny ) i popływaliśmy sobie po pobliskiej lagunie szukając pływających waranów ( to są świetni pływacy żywiący się skorupiakami ).
L A B A D O K W A D R A T U !!!!!
Dzień dziewiąty - 27.01.2015 Tangalle - Mirissa
Tradycyjnie rano tuk - tukiem podjeżdżamy pod przystanek autobusowy w Tangalle i nie czekając długo wsiadamy do autobusu jadącego do Mirissy. Bilet kosztuje 190 rupii / osobę i po 3 godzinach jazdy meldujemy się w Mirissie. Godzina szukania hotelu i znajdujemy nocleg w hostelu Amara Quest za 3000 rupii / noc. Trochę daleko do plaży ( 15 minut piechotą ) ale niestety ceny noclegów w hotelach blisko plaży są naprawdę kosmiczne. Plaże są szerokie, czyste, zadbane, w morzu nie było kamieni, więc bez przeszkód można było skakać na falach. Idziemy opalać się, jednocześnie lustrujemy ceny w restauracjach i szukamy pewnego organizatora wielorybiego safari.
Chcemy zobaczyć walenie, orki, delfiny, krótko mówiąc chcemy zobaczyć wszystko. Tacy jesteśmy zachłanni - zwłaszcza po Yala Park i centkach lamparta. W końcu udało nam się znaleźć satysfakcjonującego cenowo organizatora a właściwie pośrednika, który za 2000 rupii / osobę zgodził się nas jutro zabrać na łódź.
Chcemy zobaczyć walenie, orki, delfiny, krótko mówiąc chcemy zobaczyć wszystko. Tacy jesteśmy zachłanni - zwłaszcza po Yala Park i centkach lamparta. W końcu udało nam się znaleźć satysfakcjonującego cenowo organizatora a właściwie pośrednika, który za 2000 rupii / osobę zgodził się nas jutro zabrać na łódź.
Ceny w restauracji nad morzem w Mirissie ( 2 talerze grillowanych krewetek z frytkami, talerz kalmarów z frytkami + cola ) - 2200 rupii.
Nocą obudziło nas dudnienie na dachu naszego pokoju. Jakieś stuki, jakby stado latających krów wylądowało na dachu i rozpoczęło rodeo. Spanikowana żona i Hania wygoniły mnie na zewnątrz żeby sprawdzić co się dzieje. Po ciemku nic nie zauważyłem, zresztą po 5 minutach się uspokoiło i znowu zasnęliśmy.
Nocą obudziło nas dudnienie na dachu naszego pokoju. Jakieś stuki, jakby stado latających krów wylądowało na dachu i rozpoczęło rodeo. Spanikowana żona i Hania wygoniły mnie na zewnątrz żeby sprawdzić co się dzieje. Po ciemku nic nie zauważyłem, zresztą po 5 minutach się uspokoiło i znowu zasnęliśmy.
Dzień dziesiąty - 28.01.2015 Mirissa
Rano o świcie wstajemy i BEZ ŚNIADANIA idziemy w umówione miejsce, skąd tuk - tukiem pośrednik ma nas zabrać do portu i na statek. I na dzień dobry pierwsza niespodzianka. Okazało się, że pod jednym z domków na plaży wykluło się 5 małych żółwiątek, które chyżo zaczęły pomykać w kierunku morza, wzbudzając zainteresowanie obecnych turystów i wszędobylskich bezpańskich, wychudzonych psów, których na Sri Lance jest co nie miara. Oczywiście odganiając psy, pomogliśmy żółwiątkom dostać się do morza.
Przynajmniej ta rodzinka będzie miała jakieś szanse na przeżycie. Dobry początek dnia - i firma organizująca " whales watching " będzie mogła to dopisać do zdobytych skalpów dzisiejszego dnia ( wszystkie firmy reklamowały się ogłoszeniami w stylu " dziś widzieliśmy płetwę delfina - szt. 10; piękny wschód słońca - szt.1; kapitana łodzi - szt.1, a tu dla odmiany byłyby żółwie ). Ok jedziemy do portu, przed wejściem na statek - przedstawiciel organizatora bierze mnie na stronę i niczym w filmie szpiegowskim prosi mnie żebym nie mówił innym turystom ile zapłaciliśmy za rejs, bo oni zapłacili 5000 rupii / osobę. Oczywiście - masz to jak w banku !!!. Zresztą resztę ekipy stanowili Rosjanie i Chińczycy, więc na biednych nie trafiło. Cóż taka karma.
Wsiadamy na dwupoziomowy statek i wypływamy w morze. Najpierw założyliśmy kamizelki, potem podano nam śniadanie i wodę do picia wliczone w cenę wycieczki. Jeden z Chińczyków, który wyglądał jak Gangman Style ( kurpulentny, włosy uczesane na boczek, okulary przeciwsłoneczne ), szybko złapał chorobę morską i zaczął rzygać za burtę. A my spoko płyniemy i czekamy na płetwale, mijając wieloosobowe łodzie rybackie skąpane w porannym słońcu.
Po 1,5 godziny bujania się po morzu wreszcie widzimy pierwsze walenie - właśnie przed nami wyskoczyło stadko 5 delfinów wzbudzając aplauz i gromkie oooooooooo Chinek. Gangman wrócił do żywych latając jak wściekły od burty do burty, podniecając się nawet latającymi rybami. Wkrótce do naszej lodzi przyłączyły się inne i zespołowo zaczęliśmy polowanie na delfiny biorąc je w szpaler. Po 15 minutach delfinom znudziła się już ta sytuacja, bo wzięły głębszy oddech i więcej już się nie wynurzyły. Cześć i dzięki za ryby. Wkrótce zmieniliśmy kurs i wraz z całą flotą popłynęliśmy dalej w morze, dołączając się do bliźniaczej floty tworząc szpaler mega floty. Po paru minutach ujrzeliśmy ciemny, delfinowaty kształt małego wieloryba.
Chinki znowu zaryczały z radości, Gangman prawie zatańczył taniec konia - op, op, op. Goniliśmy tego wieloryba przez 10 minut; po czym zawróciliśmy i obraliśmy kurs powrotny do portu. . Gangman walnął się, zdjął okulary i spał do końca rejsu obmyślając nowy krok taneczny.
Po powrocie poszliśmy się kąpać i opalać, spotykając na plaży rodzinę z Polski, których widzieliśmy w Colombo po przylocie ( im też zginęły bagaże ). Po południu uderzyliśmy znowu do tego samego pośrednika, który organizował nam rejs, okazało się, że chłopak prowadzi również kursy nauki surfingu na desce. Hania zawsze chciała spróbować, więc umówiliśmy się na jutro wykupując lekcję za 3000 rupii. Na desce ogłoszeniowej widniało " Dziś widzieliśmy kaszalota - szt. 1; delfiny szt. 25 !!!!!!!; żółwie szt. 5 ".
Płetwali nie było, orek nie było, nocą znowu tupanie na dachu - cóż taka karma.
Przynajmniej ta rodzinka będzie miała jakieś szanse na przeżycie. Dobry początek dnia - i firma organizująca " whales watching " będzie mogła to dopisać do zdobytych skalpów dzisiejszego dnia ( wszystkie firmy reklamowały się ogłoszeniami w stylu " dziś widzieliśmy płetwę delfina - szt. 10; piękny wschód słońca - szt.1; kapitana łodzi - szt.1, a tu dla odmiany byłyby żółwie ). Ok jedziemy do portu, przed wejściem na statek - przedstawiciel organizatora bierze mnie na stronę i niczym w filmie szpiegowskim prosi mnie żebym nie mówił innym turystom ile zapłaciliśmy za rejs, bo oni zapłacili 5000 rupii / osobę. Oczywiście - masz to jak w banku !!!. Zresztą resztę ekipy stanowili Rosjanie i Chińczycy, więc na biednych nie trafiło. Cóż taka karma.
Wsiadamy na dwupoziomowy statek i wypływamy w morze. Najpierw założyliśmy kamizelki, potem podano nam śniadanie i wodę do picia wliczone w cenę wycieczki. Jeden z Chińczyków, który wyglądał jak Gangman Style ( kurpulentny, włosy uczesane na boczek, okulary przeciwsłoneczne ), szybko złapał chorobę morską i zaczął rzygać za burtę. A my spoko płyniemy i czekamy na płetwale, mijając wieloosobowe łodzie rybackie skąpane w porannym słońcu.
Po 1,5 godziny bujania się po morzu wreszcie widzimy pierwsze walenie - właśnie przed nami wyskoczyło stadko 5 delfinów wzbudzając aplauz i gromkie oooooooooo Chinek. Gangman wrócił do żywych latając jak wściekły od burty do burty, podniecając się nawet latającymi rybami. Wkrótce do naszej lodzi przyłączyły się inne i zespołowo zaczęliśmy polowanie na delfiny biorąc je w szpaler. Po 15 minutach delfinom znudziła się już ta sytuacja, bo wzięły głębszy oddech i więcej już się nie wynurzyły. Cześć i dzięki za ryby. Wkrótce zmieniliśmy kurs i wraz z całą flotą popłynęliśmy dalej w morze, dołączając się do bliźniaczej floty tworząc szpaler mega floty. Po paru minutach ujrzeliśmy ciemny, delfinowaty kształt małego wieloryba.
Chinki znowu zaryczały z radości, Gangman prawie zatańczył taniec konia - op, op, op. Goniliśmy tego wieloryba przez 10 minut; po czym zawróciliśmy i obraliśmy kurs powrotny do portu. . Gangman walnął się, zdjął okulary i spał do końca rejsu obmyślając nowy krok taneczny.
Gangman Style op, op, op |
Po powrocie poszliśmy się kąpać i opalać, spotykając na plaży rodzinę z Polski, których widzieliśmy w Colombo po przylocie ( im też zginęły bagaże ). Po południu uderzyliśmy znowu do tego samego pośrednika, który organizował nam rejs, okazało się, że chłopak prowadzi również kursy nauki surfingu na desce. Hania zawsze chciała spróbować, więc umówiliśmy się na jutro wykupując lekcję za 3000 rupii. Na desce ogłoszeniowej widniało " Dziś widzieliśmy kaszalota - szt. 1; delfiny szt. 25 !!!!!!!; żółwie szt. 5 ".
Płetwali nie było, orek nie było, nocą znowu tupanie na dachu - cóż taka karma.
Dzień jedenasty - 29.01.2015 Mirissa
Ostatnim moim życzeniem i marzeniem było ujrzenie w akcji jednego z symboli Sri Lanki - wędkarzy na szczudłach zatopionych w morzu ( tzw. ludzie - czaple ). Wcześniej na blogach przeczytałem, że jedynym miejscem na Sri Lance, gdzie można ich zobaczyć są właśnie okolice Mirissy. Uzbrojony w zdjęcie w komórce udaliśmy się w południe na lekcje surfingu. Pokazałem zdjęcie, instruktor stwierdził, że wiem gdzie jest to miejsce i umówiliśmy się, że po lekcji pojedziemy tam jego tuk - tukiem.
Zaczynamy lekcję - pogoda sparszywiała, zaczęło padać ale Hania stwierdziła, że dla nas bohaterów deszcz nie straszny. Najpierw krótki, teoretyczny instruktaż a potem praktyka. Początki były bolesne, Hania często lądowała w wodzie ale po pół godziny potrafiła już utrzymać pozycję stojącą na desce a potem surfowała już na fali.
Patrząc na nią sam miałem ochotę spróbować. Może następnym razem?. Na pewno następnym razem wykupimy Hani lekcję z nauką wykonywania skrętów na fali - tylko gdzie? - najbliższe miejsce z takimi falami jest na ..... Sri Lance ( Hawaje, Kalifornia - odpada za daleko ). Przestało padać, więc po surfowania wsiadamy do tuk - tuka i po pół godzinie jazdy dojeżdżamy do miejsca gdzie morze było dosłownie usiane wbitymi palikami. Krótko mówiąc czapliniec. Po wyjściu z tuk - tuka, natychmiast jesteśmy otoczeni grupką tubylców, którzy za odpowiednią opłatą wlezą na paliki i będą robić za wędkarzy. Cóż, nie będę ukrywać - zapłaciłem za to - taka karma.
Zaczynamy lekcję - pogoda sparszywiała, zaczęło padać ale Hania stwierdziła, że dla nas bohaterów deszcz nie straszny. Najpierw krótki, teoretyczny instruktaż a potem praktyka. Początki były bolesne, Hania często lądowała w wodzie ale po pół godziny potrafiła już utrzymać pozycję stojącą na desce a potem surfowała już na fali.
Patrząc na nią sam miałem ochotę spróbować. Może następnym razem?. Na pewno następnym razem wykupimy Hani lekcję z nauką wykonywania skrętów na fali - tylko gdzie? - najbliższe miejsce z takimi falami jest na ..... Sri Lance ( Hawaje, Kalifornia - odpada za daleko ). Przestało padać, więc po surfowania wsiadamy do tuk - tuka i po pół godzinie jazdy dojeżdżamy do miejsca gdzie morze było dosłownie usiane wbitymi palikami. Krótko mówiąc czapliniec. Po wyjściu z tuk - tuka, natychmiast jesteśmy otoczeni grupką tubylców, którzy za odpowiednią opłatą wlezą na paliki i będą robić za wędkarzy. Cóż, nie będę ukrywać - zapłaciłem za to - taka karma.
Dzień dwunasty - 30.01.2015 Mirissa - Galle - Negombo
Jak zwykle rano i co już było chlebem powszednim bez śniadania idziemy na przystanek autobusowy i tradycyjnie niemal natychmiast łapiemy autobus do Galle ( bilet kosztuje 60 rupii ). Po 0,5 godziny jazdy jesteśmy w Galle i idziemy na opodal położony dworzec kolejowy do przechowalni bagażu. Zostawiamy plecaki za 300 rupii i udajemy się zwiedzić pobliski fort. Budynki w forcie są zbudowane na kształt klasycznych miasteczek holenderskich. Wąskie, ukwiecone uliczki, pełne restauracji, sklepików z pierdołami, tłumy turystów i egzotyki z zaklinaczami wężów, małpami skaczącymi po dachach i paniami chodzącymi w wielobarwnych sari. Spędziliśmy tam dobre 5 godzin - dziewczyny oczywiście zaatakowały z furią sklepy a ja szalałem z aparatem.
Potem spacerek po bagaże, łapiemy szybko autobus do Colombo ( niestety łapiący po drodze wszystkich pasażerów, więc wolny - bilet kosztuje 295 rupii ), na dworcu autobusowym w Colombo przesiadka na kierunek Negombo ( bilet kosztuje 90 rupii ) i wieczorem ( ciemno już było ) dojeżdżamy na miejsce. Tuk - tukiem za...... rupii dojeżdżamy z przystanku do głównej ulicy, gdzie ulokowane są hostele i po pół godziny szukania po ciemku lokujemy się w hostelu Blumarine Guest House3 Cena za nocleg 3000 rupii ( hostel czysty, 100 m. od plaży ).
Dzień trzynasty - 31.01.2015 Negombo
Raniutko o 6-tej budzimy się z żoną i idziemy plażą w kierunku portu aby zobaczyć targ rybny. Flotylla łodzi rybackich zawijała właśnie do portu, robiąc niesamowite wrażenie, bo łodzie te posiadają różnokolorowe żagle, co w porannym słońcu wyglądało zjawiskowo.
W porcie i na targu egzotyczna, codzienna krzątanina - czyli to co lubię najbardziej.
Rybacy rozplątujący sieci; kobiety segregujące złowione ryby i przygotowujące je do wysuszenia na rozłożonych na ziemi plandekach, wrony skaczące po wysuszonych rybach; dzieci beztrosko bawiące się rybami, psy zżerające wrony, koty zżerające psy a może na odwrót; kobiety sprzedające ryby, ryby sprzedające kobiety i tak dalej i tak dalej, długo by tu wymieniać. Wracając po drodze kupiliśmy śniadanie dla Hani i poszliśmy się opalać i kąpać na pobliskiej plaży ( Hania po powrocie wyglądała z dredami na głowie jak Bob Marley ).
W porcie i na targu egzotyczna, codzienna krzątanina - czyli to co lubię najbardziej.
Rybacy rozplątujący sieci; kobiety segregujące złowione ryby i przygotowujące je do wysuszenia na rozłożonych na ziemi plandekach, wrony skaczące po wysuszonych rybach; dzieci beztrosko bawiące się rybami, psy zżerające wrony, koty zżerające psy a może na odwrót; kobiety sprzedające ryby, ryby sprzedające kobiety i tak dalej i tak dalej, długo by tu wymieniać. Wracając po drodze kupiliśmy śniadanie dla Hani i poszliśmy się opalać i kąpać na pobliskiej plaży ( Hania po powrocie wyglądała z dredami na głowie jak Bob Marley ).
Wieczorem podziwiałem przepiękny zachód słońca ( dziewczyny poszły zrobić ostatnie zakupy pamiątek i upominków przed wyjazdem ). Miałem nadzieję na wykonanie jakichś fajnych fotek łodzi pozostawionych na plaży, lecz zostały one opanowane przez 4 ekipy fotografów wykonujących zdjęcia nowożeńcom. Na zdrowie i szczęść Boże młodej parze !!!.
Dzień czternasty - 01.02.2015 Dubaj
Rano tuk - tukiem za 900 rupii podjeżdżamy na lotnisko, odprawa bagażowa i o godz. 9.50 wylatujemy do Dubaju. Lądujemy o godzinie 12.55 i z bagażem podręcznym idziemy wymienić pieniądze ( wiz wjazdowych Polacy nie potrzebują ). Miałem na sobie długie spodnie, sandały, w pogotowiu bluza polarowa. Po wymianie pieniędzy kierujemy się w kierunku metra. Kupujemy bilety 24 AED w jedną stronę na Burdż Chalifa i po 30 minutach jazdy meldujemy się w ogromnym centrum handlowym. Czas do wjazdu na miejsce widokowe zabijamy szwędając się po sklepach, oglądając zabudowane wewnątrz ogromne akwarium morskie i robiąc pamiątkowe zdjęcia pod hotelem.
Miasto sterylnie czyściutkie, uporządkowane, samochody jeżdżą zgodnie z przepisami, pozbawione nuty nieokrzesanej egzotyki ( jedyny koloryt to mnogość mężczyzn w galabejach dostojnie przechadzających się w centrum i ich całkowicie zaknefowanych żon ). Za krótko tam byliśmy - smak miasta poznaje się, klucząc bez celu w uliczkach starego miasta, które jest jego sercem i tworzy ducha. Tam nie dotarliśmy - może następnym razem, chociaż bardziej chodzi mi po głowie pomysł wyjazdu na prawdziwą pustynię z piaskowymi wydmami. O 16.30 pojawiliśmy się pod kasami biletowymi, pokazałem wydrukowaną rezerwację na bilety i o 17.00 windą wjechaliśmy na p-t widokowy Burdż Chalifa ( położony na wysokości 400 metrów ). Po wjeździe w tym miejscu można przebywać dowolną ilość czasu, więc mogliśmy podziwiać budynki Dubaju skąpane w promieniach zachodzącego słońca.
Miasto jest nadal wielkim placem budowy, pełne rozpoczętych robót budowlanych, dźwigów, może za kilka lat dorówna przepychem Las Vegas ( skojarzenie jest wysoce prawdopodobne, bo do tego moim zdaniem wszystko zmierza ). Po godzinie podziwiania zjechaliśmy na dół i wyszliśmy na zewnątrz, czekając na spektakl śpiewających fontann. Seta zaczęła Whitney Houston nieśmiertelnym " I will always love you " a potem co pół godziny puszczano inne kawałki tym razem już z rodzimego repertuaru. Pokaz był piękny i warty zobaczenia.
Ostatni pociąg metra startuje o godz. 23.20 więc o 20 - tej pojechaliśmy w kierunku Burdż Arabia aby zobaczyć słynny hotel w kształcie żagla. Bilety kosztowały 24 AED, z dworca metra trzeba wziąć taksówkę lub odbyć 30 minutowy spacer. Żagiel nie zrobił na nas już takiego wrażenia jak Burdż Chalifa ( pięknie oświetlony, będący czynnym tłem podczas pokazu fontann a nawet chwilami z nim współgrającym ), był słabiej oświetlony, mało tego sprawiał wrażenie jakby mało kto tam mieszkał. Do publicznej plaży już nie doszliśmy i wróciliśmy na lotnisko metrem płacąc za bilety 31,50 AED. Po kilkugodzinnym oczekiwaniu wsiadamy do samolotu i lądujemy w Pradze o godz.12.35. Po odbiorze bagaży przebieramy się w ciepłe ubrania ( ehhh te anomalie pogodowe, przecież 5 godzin temu było lato ), telefonicznie wzywamy busa z GoParking i po opłaceniu miejsca parkingowego ( 1500 koron ) wsiadamy do auta i wracamy do domku. Przed granica z Polską wjeżdżamy do czeskiej restauracji w Harachovie i zamawiamy obiad ( smażony syr z frytkami + cola x 3 ). Dostajemy rachunek a tam równowartość 100 zł czyli około 4000 rupii :(((((. Cóż taka karma.
Miasto sterylnie czyściutkie, uporządkowane, samochody jeżdżą zgodnie z przepisami, pozbawione nuty nieokrzesanej egzotyki ( jedyny koloryt to mnogość mężczyzn w galabejach dostojnie przechadzających się w centrum i ich całkowicie zaknefowanych żon ). Za krótko tam byliśmy - smak miasta poznaje się, klucząc bez celu w uliczkach starego miasta, które jest jego sercem i tworzy ducha. Tam nie dotarliśmy - może następnym razem, chociaż bardziej chodzi mi po głowie pomysł wyjazdu na prawdziwą pustynię z piaskowymi wydmami. O 16.30 pojawiliśmy się pod kasami biletowymi, pokazałem wydrukowaną rezerwację na bilety i o 17.00 windą wjechaliśmy na p-t widokowy Burdż Chalifa ( położony na wysokości 400 metrów ). Po wjeździe w tym miejscu można przebywać dowolną ilość czasu, więc mogliśmy podziwiać budynki Dubaju skąpane w promieniach zachodzącego słońca.
Miasto jest nadal wielkim placem budowy, pełne rozpoczętych robót budowlanych, dźwigów, może za kilka lat dorówna przepychem Las Vegas ( skojarzenie jest wysoce prawdopodobne, bo do tego moim zdaniem wszystko zmierza ). Po godzinie podziwiania zjechaliśmy na dół i wyszliśmy na zewnątrz, czekając na spektakl śpiewających fontann. Seta zaczęła Whitney Houston nieśmiertelnym " I will always love you " a potem co pół godziny puszczano inne kawałki tym razem już z rodzimego repertuaru. Pokaz był piękny i warty zobaczenia.
Ostatni pociąg metra startuje o godz. 23.20 więc o 20 - tej pojechaliśmy w kierunku Burdż Arabia aby zobaczyć słynny hotel w kształcie żagla. Bilety kosztowały 24 AED, z dworca metra trzeba wziąć taksówkę lub odbyć 30 minutowy spacer. Żagiel nie zrobił na nas już takiego wrażenia jak Burdż Chalifa ( pięknie oświetlony, będący czynnym tłem podczas pokazu fontann a nawet chwilami z nim współgrającym ), był słabiej oświetlony, mało tego sprawiał wrażenie jakby mało kto tam mieszkał. Do publicznej plaży już nie doszliśmy i wróciliśmy na lotnisko metrem płacąc za bilety 31,50 AED. Po kilkugodzinnym oczekiwaniu wsiadamy do samolotu i lądujemy w Pradze o godz.12.35. Po odbiorze bagaży przebieramy się w ciepłe ubrania ( ehhh te anomalie pogodowe, przecież 5 godzin temu było lato ), telefonicznie wzywamy busa z GoParking i po opłaceniu miejsca parkingowego ( 1500 koron ) wsiadamy do auta i wracamy do domku. Przed granica z Polską wjeżdżamy do czeskiej restauracji w Harachovie i zamawiamy obiad ( smażony syr z frytkami + cola x 3 ). Dostajemy rachunek a tam równowartość 100 zł czyli około 4000 rupii :(((((. Cóż taka karma.
Bardzo fajna relacja :)
OdpowiedzUsuńŚwietna relacja! I bardzo pomocna ;)
OdpowiedzUsuńWe wrześniu planuje swoją pierwszą podróż "z plecakiem" właśnie na Sri Lanke, także każde informację są dla mnie cenne.
Jakby miał Pan porównać to co warto bardziej zobaczyć, Tajlandie czy Sri Lanke?
Cóż najpierw odpowiedzmy sobie na pytanie - czy to jest pierwszy wyjazd Pana w te rejony. Jeżeli pierwszy, to polecam Tajlandię - to jest kraj idealnie skrojony pod turystykę - czysto a jednocześnie egzotycznie, dodatkowy plus to bliskość Kambodży. In minus to pogoda we wrześniu. To jest pora monsumowa, więc kran jest otworzony na maksa. Sri Lanka ma to do siebie, że zawsze, niezależnie od pory roku któraś część wyspy jest słoneczna, aczkolwiek wieloryby raczej odpadają bo na morzu w tym czasie panują sztormy. Reasumując wrzesień raczej nie jest najszczęśliwszym terminem wyjazdu w te strony ( ale to tylko moje odczucie ) no chyba, że jesteśmy farciarzami z Mucho Travel :))) ( Indonezja 2013 ). Pozdrawiam i oczywiście życzę wspaniałych wrażeń z podróży.
OdpowiedzUsuńWitam serdecznie wybieramy się w marcu na srilankę 2016. Wiem jest jeszcze czas ale już planuję naszą podróż. Jak możesz powiedzieć która plaża twoim zdaniem jest warta zostania dłużej? Czy Negombo, Mirissa, Unawatuna
OdpowiedzUsuńHEJ ja również na przełomie marca - kwietnia 2016 wybieram się z mężem na Sri lankę plan podróż jest jeszcze w proszku mamy na razie kupione bilety i poszukujemy chętnych do dalszej wyprawy w grupie raźniej i taniej :) czekam na kontakt pozdrawiam anorka2@wp.pl
UsuńWitam. O Unawaturze nie będę się wypowiadał, bo tam nie byłem. To zależy czego oczekujesz. Mirissa - wściekle drogie noclegi nad morzem, bardzo dużo ludzi, plaża piaszczysta, szeroka, czysta - na plus to wieloryby, rybacy na palikach i możliwość surfingu. Negombo - bliskość Colombo, ceny za nocleg blisko morza niższe niż w Mirissie, też bardzo dużo ludzi, plaże nieco brudniejsze niż w Mirissie. Nam najbardziej podobało się w Tangalle - mało ludzi, umiarkowane ceny za nocleg/wyżywienie, b. blisko plaży ( mieszkaliśmy 15 m. od plaży ), plaże czyściutkie, szerokie, piaszczyste - polecam nasz hostelik z bloga. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńCześć! Świetna relacja! Pod koniec sierpnia także planuje wyjazd na sri lanke liniami flydubai z przesiadką w Dubaju. Mam dwie opcje do wyboru, 2h lub 21h postój w Dubaju. Zastanawiam się jak wygląda sprawa z biletami, odprawą i bagażem, jeżeli chciałabym opuścic terminal na te 21h? Nie ma żadnego problemu? Byłabym wdzięczna za pomoc! :)
OdpowiedzUsuńHej. Nie ma żadnego problemu od dłuższego czasu Polaków nie obowiązują wizy - odprawa paszportowa, stempelek, wymiana waluty i można zwiedzać Dubai. Jeżeli do Colombo lecisz tymi samymi liniami przepakują ci bagaż automatycznie, jeżeli różnymi - niestety konieczna będzie przechowalnia. 21 h postoju - podczas lotu na Cejlon czy do kraju. Jeżeli do kraju przygotuj się na niezły szok cenowy :)))). Dubai jest cholernie drogi. Warto wcześniej kupić bilet na Burdż Chalifa - o tym na blogu. Następnym razem jak będziemy mieli taki postój - wykupię wycieczkę na prawdziwą pustynię z pięknymi piaszczystymi wydmami. Sierpień hmmmmm zastanów się co chcesz zobaczyć i jaka będzie pogoda. Aaaa olać pogodę - będzie dobrze. Pozdrowienia i życzę bon voyage
OdpowiedzUsuńDziękuje za odpowiedź ;) Planuje zrobić postój jeszcze przed Sri Lanka. Mniej więcej orientowałam się jakie są ceny na miejscu, i chyba nie będzie tak źle :D Transport, ceny w sklepach chyba podobne jak u nas? A co do pogody to czytałam przeróżne opinie. Jedni pisali, że sierpień to nie jest dobry pomysł na zwiedzanie wyspy, inni, że w części środkowej i północno-wschodniej pogoda dopisuje. A jak będzie to się okażę. Dam znać po powrocie. Gorąco pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńŚwietna relacja!!! Końcem września jedziemy na Sri Lankę zastanawiam się tylko jaką walutę opłaca nam się wziąć z sobą EUR czy USD. Z góry dziękuję za pomoc ;-)
OdpowiedzUsuńJa brałem Euro - z dolarami jest ten problem, że nie wszystkie biura, kantory uznają dolary z starszymi wizerunkami - do wymiany przyjmują tylko nowe wizerunki - z Euro tego problemu nie ma, więc na nie się zdecydowałem. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńwitam,
OdpowiedzUsuńFajna relacja,
ja byłem na Sri Lance w 2014 na wycieczce z biurem. I urzekła mnie Sri Lanka. Chcę tam wrócić, ale na dłużej - 3-4 miesiące. Trochę pomieszkać, wynająć tuc-tuca i zobaczyć tereny poza tymi typowo turystycznymi (już je widziałem). Może się jeszcze uda.....
Bardzo dobra relacja, jestem pod wrażeniem i czekamy na kolejne wyprawy! :D
OdpowiedzUsuńŚwietnie piszesz, mógłbym czytać to godzinami ;)
OdpowiedzUsuńhej, kocham Twoja narrację , chyba podróżuję Waszymi śladami .Czytając Twoją relację z Indonezji zapragnęłam tam być i oprócz wulkanów, powtórzyłam Waszą wyprawę.
OdpowiedzUsuńCzyżby Sri Lanka 2017 , kto wie?
Dzięki Ewo za ciepłe słowa - fajnie, że moja grafomania komuś się jednak przydaje ( taki był mój zamysł tworzenia tego bloga ). A Indonezja to łącznie ze smokami, łodzią, Bali i Gili?. Jeżeli tak - to przyznasz,że wyprawa łodzią na Komodo to było niezapomniane przeżycie ( przynajmniej dla nas ). Pozdrawiam i życzę udanych wypraw.
Usuńbardzo długi i ciekawy wpis, dotrwałem do końca! :) gratuluję wyprawy
OdpowiedzUsuńprzepiękne zdjęcia :) gratuluje!
OdpowiedzUsuńSri Lanka to wspaniałe miejsce, też miałem okazję tam być dwa lata temu :]
OdpowiedzUsuńBardzo fajny wpis, ja dodałem do wyjazdu Malediwy, jakby kogoś interesowały szczegóły zapraszam do mojej relacji - http://www.zyczpasja.pl/sri-lanka-i-malediwy-raj-na-ziemi-cz-2/ - mam nadzieję, że wskazówki się przydadzą:)
OdpowiedzUsuńFajny wpis. 2015 to już ciut czasu minęło ale chyba nadal aktualny. Jak długi mieliście postój w Dubaju? Ile minimum czasu potrzeba aby udać się na Burdż Chalifa? Skąd relacja będzie z 2017 r.?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Cześć - dzięki za ciepłe słowa. Lądowanie w Dubaju ok. 13 godziny. Wylot o 1 w nocy - był czas na wjazd na Burdź Chalifa o zachodzie słońca - warunek bilety wcześniej rezerwuj przez internet - w kasie są o wiele droższe. Następna relacja - Grecja a potem Barcelona - niestety lekarze nie pozwalają na azjatyckie wojaże a tęsknię jak cholera - więc pozostaje Europa. Na razie czekam na twórczą wenę :)))). Pozdrawiam i życzę fantastycznej przygody
UsuńDzięki za odpowiedź. Mamy 11 godzin czyli zdążymy :). Zachodu nie zobaczymy bo o 16 50 jest wylot ale widoki i tak pewnie będą piękne. Barcelona cudna jest, byłam i chce znowu tam pojechać bo 4 dni to za mało. Czekam na wpis. Dużo zdrowia życzę!!
OdpowiedzUsuń