Tajlandia - Kambodża 2011

 Tajlandia - Kambodża 2011 - wprowadzenie

                     Cześć  nazywam się  Edward Mucho - pewnego pochmurno - paskudnego  dnia w grudniu 2010, moja żona  Magduśka wpadła na genialny pomysł, żeby najbliższe wakacje spędzić... no właśnie gdzie - na pewno gdzieś daleko stąd. Kiedy to usłyszałem  omal z wrażenia nie spadłem z krzesła i do głowy mi przyszła jedna natarczywa myśl  - gdzie jest ten cholerny laptop i dlaczego tak daleko ode mnie - trzeba przecież kuć żelazo puki gorące bo a nuż się rozmyśli. Na szczęście w pobliżu była moja córeczka - Haneczka  z przyklejonym do rąk laptopem. Szybko sterroryzowałem dziecko ( dawaj ten laptop !!!! ) -  pudło znalazło się w moich rękach i zacząłem szukać kierunku wakacji. Dzień jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z pochmurno - paskudnego szybko nabrał wakacyjnych kolorów.
                   W castingu udział wzięły: Czarna Afryka ( Kenia; Tanzania ); Indie; Tajlandia/Kambodża. Czarna Afryka odpadła pierwsza ( drogi przelot, safari, trekking na Kilimandżaro, pobyt na Zanzibarze - jak szaleć, to szaleć  ) - szacunkowy koszt wyprawy dla 3 osobowej rodziny ok. 30 tyś. zł. - za dużo. Następne w kolejności były Indie  - pogrążyły je b. duże odległości pomiędzy miejscami zwiedzania, co znacząco wydłużyłoby czas pobytu  ( mogę w okresie lata wziąć tylko 3 tyg. urlopu ), niepewność pogody ( moja żona jest nauczycielką, Haneczka ma 13 lat więc w grę wchodzi tylko okres letni a jak wiemy -  wtedy zaczyna się pora monsunowa, kiedy otwierają się wszystkie krany w niebie  ).
                     I cóż na placu boju pozostał wyjazd do Tajlandii ( później doszła również Kambodża z Siem Reap i Angkor ).

Tajlandia - Kambodża 2011 - start

                       Właściwe przygotowania do wyprawy do Tajlandii rozpoczęliśmy w styczniu 2011 roku od szukania przelotu. Opcje były różne - oczywiście głównym kryterium była cena oraz czas przelotu. Ostatecznie nasza rodzinna komisja zaakceptowała wyjazd w dniu 10.01.2011 - przelałem wtedy 6378 zł na konto zakupu 3 biletów w obie strony w biurze esky.pl ( w cenę były wliczone wszystkie opłaty lotniskowe oraz ubezpieczenie na wypadek przedwczesnej rezygnacji z wyjazdu 190 zł.  - link do esky znajdziesz tutaj ). Przewoźnik - Ukraińskie Linie Lotnicze Aerosvit. Wylot z Pragi do Kijowa ( wyloty z Warszawy w interesującym nas terminie były o wiele droższe ) 28.07.11 o godz. 7.00 - 2 godz. postój w Kijowie i wylot do Bangkoku. Przylot do Bangkoku planowany był na godz. 3.20  - 29.07.2011. W sumie razem z przesiadkami ok. 16 godz. lotu.
                  Wiza do Tajlandii - z uwagi na czas trwania wyrabiania wizy ( 2 dni ) nie opłaca się wyjeżdżać do Warszawy ( koszty noclegu, paliwa ) - więc skorzystaliśmy z pomocy pośrednika - firma -  2 ways ( link znajdziesz tutaj ) okazała się najtańsza. Całkowity koszt zakupu wiz dwukrotnego wjazdu dla 3 osób ( z prowizją pośrednika, opłatą wizową, kosztem opłaty kurierskiej ) - 958 zł. Należy wysłać paszport ważny na 6 miesięcy; 1 zdjęcie paszportowe i wniosek wizowy - czas realizacji 6-10 dni ( wiza  na 60 dni pobytu termin ważności -  3 miesiące ).
                   Jeśli już mamy wizy do Tajlandii to kombinujemy jak zdobyć wizy do Kambodży. Najbliższy konsulat Kambodży jest w Niemczech - cholera daleko jak diabli - na szczęście dla turystów Kambodżanie wprowadzili coś takiego sprytnego jak e-viza. Wchodzimy na stronkę ( link tutaj ); klikamy " Aplikuj teraz " - zaznaczamy ile wiz chcemy załatwić, wstawiamy zdjęcie paszportowe, wskazujemy miejsce przekroczenia granicy ( w moim przypadku Poi Pet ) wykonujemy opłatę przez kartę płatniczą i dostajemy na skrzynkę mail - ową ( ja dostałem w tym samym dniu kiedy przelałem pieniądze ) e-vizy, które drukujemy i potem pokazujemy na granicy. Mój koszt - 204,61 zł za 3 wizy.
                  Szczepienia - lekarka zaleciła nam wykupienie szczepionek na żółtaczkę WZW typ A i B, tężec -  całkowity koszt 900 zł. Nie zalecała nam wykupienia leku na malarię, ponieważ skutki uboczne jego stosowania mogą być daleko groźniejsze niż oczekiwane korzyści .
                  Komunikacja po Tajlandii - problem powstaje, gdy jesteśmy ograniczeni czasowo - ( przejazd pociągiem lub autobusem z Bangkoku do Chiang Mai trwa ok. 10 godz. ). My postanowiliśmy przynajmniej  na początek przemierzyć trasę Bangkok - Chiang Mai - Bangkok samolotem. Udało mi się znaleźć przelot regionalną firmą NokAir (  link mamy tutaj  ) w cenie 930,85 zł za 3 bilety ( rezerwacja 06.05.2011 ).
                 Ubiór - trekking w górach - KONIECZNIE !!!!! pełne buty  - trampki, tenisówki ( broń boże sandały, klapki - na trasie jest cholernie ślisko ), cieniutka kurtka przeciwdeszczowa ( zajmuje mało miejsca ). W pozostałe słoneczne dni - na 18 dni starczy 4 pary koszulek ( pralnia - korzystać !!!!!! ale o tym później ) 2 pary krótkich spodenek, strój kąpielowy. Ubezpieczenie - wykupione w Allianz - na 3 osoby 347 zł.
Klepnięty, uzgodniony i zatwierdzony przez komisję rodzinną  plan wycieczki wyglądał następująco:
- 23.00 - 26.06.2011 - wyjazd samochodem z Jaczowa do Pragi
- 08.45 - 27.06.2011 - wylot z Pragi do Kijowa
- 14.00 - 27.06.2011 - wylot z Kijowa do Bangkoku
- 03.20 - 28.06.2011 - przylot do Bangkoku
- 09.05 - 28.06.2011 - wylot do Chiang Mai - 3 dni pobytu
- 10.45 -11.50 -  02.07.2011 - wylot do Bangkoku
 - 02.07.2011 - przejazd Bangkok - Siem Reap - 3 dni pobytu
 - 06.07.2011 - przejazd Siem Reap - Koh Samui - 4 dni pobytu
 - 11.07.2011 - przejazd Koh Samui - Bangkok  - 2 dni pobytu
- 14.07.2011 - powrót do kraju i rzeczywistości

Dzień pierwszy - 27.06.2011 przelot do Bangkoku

Jak już wspomniałem z uwagi na dostępność biletów lotniczych nasz wylot  miał nastąpić w Pradze. Jaczów jest maleńką wioską położoną w pobliżu Głogowa na trasie w kierunku granicy z Czechami ( do Pragi mamy ok. 320 km drogi ). Wyjechaliśmy ok. godz. 00.00; na stacji benzynowej przed Harachovem kupiliśmy winietkę za 250 koron  i na miejscu ( parking samochodowy GoParking - link do rezerwacji znajdziesz tutaj  - po internetowym zarezerwowaniu miejsca dostaniecie na skrzynkę potwierdzenie, które trzeba wydrukować i przedstawić facetowi na parkingu  - to jest wasz bilet parkingowy - zachowajcie go do końca podróży bo płacicie przy wyjeździe ) byliśmy ok. godz. 5.00. Zaparkowaliśmy samochód, przepakowaliśmy bagaże do busa, który za darmo podwiózł nas do lotniska ( terminal 1 - szy ). Na odchodne kierowca dał nam wizytówkę z numerem telefonu, pod który należy dzwonić jak wrócimy do Pragi.                      Weszliśmy na pogrążone  w głębokim śnie lotnisko - i okazało się, że połowa bagaży śpiących pasażerów jest pozawijana w worki na śmiecie a druga połowa w folię żywnościową. Moja przezorna żona dziarsko zabrała się za zawijanie własnego plecaka w worki śmieciowe, które wzięła z domu. Po chwili  nielicznych, przysypiających na lotnisku pasażerów obudziło donośnie żżżżżżżżżżżżyyyyyyt ( odgłos taśmy klejącej ) i plecak po minucie wyglądał jak niebieski worek na trupy. Ja postanowiłem zawinąć plecak w folię spożywczą i znalazłem panów, którzy na lotnisku zrobili to za 95 koron. Nie wiem co było lepsze, bo mój plecak wyglądał jak mumia egipska.
Od lewej pozują klapki Magduśki, truposz, mumia, klapki moje
            
                      Dla mojej żony pewne wynalazki współczesnego świata zakrawają na cud. Telefon, telewizja, latające samoloty, zwycięstwa naszych piłkarzy -  gdzie się nie ruszysz same cuda. Dla mnie takim cudem jest rezerwacja biletów. Cóż nigdy się chyba nie pozbędę w moich podróżach lęku, że coś w tej cyfrowej rzeczywistości może do końca nie wypalić. Jako facet, który młodą część życia przeżył w komunie, gdzie nic nie jeździło punktualnie i nic  nie można było załatwić  - zawsze będzie szokiem, że to pozornie bezsensowne klikanie w klawiaturę komputera będzie miało pozytywne zakończenie w niedalekiej przyszłości.
                      Bo jak inaczej można określić sytuację, gdy leżysz sobie w ciepłym łóżeczku, podczas którejś z styczniowych mroźnych nocy, rezerwując bilet na samolot  - a parę miesięcy później podchodzisz do odprawy bagażowej w zupełnie innym kraju i od uśmiechniętej pani dostajesz bilet. Jak dla mnie to czysta magia. Samolot wystartował planowo, co miało bardzo pozytywne znaczenie w kontekście lotu z Bangkoku do Chiang Mai ( czytałem wiele opinii na forach, że samoloty Aerosvitu lubią się notorycznie spóźniać ). Przy lądowaniu nie było oklasków.
                     Kijów powitał nas zimną pogodą, lotnisko Boryspol  - co tu dużo mówić - tragedia - małe; przejście transferowe zatłoczone, całość pachnie wczesnym Gierkiem ( nie wiem czy Oni zdążą cokolwiek z tym zrobić przed Euro 2012 ), tak czy inaczej po wejściu na lotnisko idziemy zgodnie z kierunkiem " transfer ", przechodzimy kontrolę bagażu podręcznego i po chwili czekamy na samolot do Bangkoku. I tu kolejna miła niespodzianka, bo ten samolot też wystartował planowo ( w tym momencie miałem już pewność, że zdążymy na samolot do Chiang Mai ).
                     Lecieliśmy klasą ekonomiczną - sporo miejsca na nogi, 2 posiłki, napoje ciepłe i zimne, fotel pasażera na przeciwko miał zamontowany ekran ( pilot do niego znajdował się w poręczy fotela ). Stewardesa poroznosiła słuchawki i można było sprawdzić czym uprzyjemnić sobie czas. Jakieś stare gry, trochę nowych filmów, muzyka i ekran z kierunkiem Mekki ( samoloty zostały zakupione w Bahrainie ). Lot przebiegł bez turbulencji i żadnych historii i o 4 nad ranem wylądowaliśmy w Bangkoku. Oklasków znowu nie było.

Dzień drugi - 28.06.2011 Chiang Mai

                    Po przylocie na lotnisko Suvarnabhumi w Bangkoku, odprawie paszportowej, odbiorze bagaży ( nasza mumia i worek na trupy nie zawieruszył się - kolejny plus dla Aerosvitu ) i wymianie waluty kierujemy się do wyjścia na tym samym poziomie i wsiadamy do bezpłatnego białego autobusu, który wiezie nas do Public Center Transportation - tam wsiadamy w autobus nr 554 ( bilet 35 bth/osobę ) i jedziemy na lotnisko Don Muang Airport. Jesteśmy totalnie zmęczeni  - wsiadam do samolotu NokAir ( stewardessy chodzą w żółtych uniformach, jako logo mają Kermita z Muppet Show, wszystkie samoloty są pomalowane w żaby ) i nie czekając na nic zapinam pasy i  słysząc nad uchem delikatne i śpiewne sa-wat-dee ka; sa-wat-dee....; sa-wat....umarłem. Zmartwychwstałem 30 min. później kiedy podali coś do jedzenia i samolot powoli podchodził do lądowania w Chiang Mai. Chiang Mai powitało nas pochmurną pogodą.
                 Po wylądowaniu ( bez oklasków ), zdarliśmy kokony z naszych plecaków i udaliśmy się do biura taksówek na lotnisku. Nie mieliśmy żadnych pokoi zarezerwowanych ( przeczytałem na forum, że poza sezonem nie ma problemów z noclegami ) niemniej warto mieć adres ( najlepiej zapisanym w języku Tajskim, bo taksówkarze z reguły nie znają języka angielskiego ) jakiegokolwiek hotelu / hostelu / guesthousu, aby pokazać go pani z biura taksówek lub bezpośrednio taksówkarzowi. My mieliśmy adres guesthousu Avana House ( link do niego jest tutaj ), pokazaliśmy go pani w biurze taksówek - pani napisała papierek, skasowała 50 bth za pośrednictwo i kazała wyjść na zewnątrz do taksówkarzy ( biura te mają tą zaletę, że taksówki jeżdżą z włączonym licznikiem, co jest korzystne finansowo dla turystów ). Taksówkarz za 70 bth podwiózł nas do Avana House, gdzie ku naszemu zdziwieniu nie było wolnych pokoi. Na szczęście 20 metrów dalej był następny fajny hostel - MiniCost Hostel; gdzie były wolne miejsca ( link do niego jest tutaj ).
                     Na początku chcieliśmy w Chiang Mai zorganizować 3 dniowy trekking, po krótkim zastanowieniu się doszliśmy do wniosku, że lepszym rozwiązaniem  będzie 2 dniowy trekking. W związku z tym wykupiliśmy pobyt na 1 noc ( z możliwością przedłużenia po powrocie z trekkingu o następne 2 noce ). Oczywiście bagaż bez problemu mógł zostać na czas trekkingu w hostelu.
Pokój w hostelu  - A/C, łazienka zimna/ciepła woda, darmowy internet, sejf, osobne 3 łóżka, dużo miejsca - 990bth/3 osoby/noc.
                    Po krótkiej wizycie w mieście ( obiad 200 bth / 3 osoby, małe zakupy w 7eleven - przede wszystkim środki na komary o nazwie " sketolene " - 50 bth / tubkę sprayu, wypłata gotówki z bankomatu - z uwagi na prowizję 150 bth od transakcji, opłaca się wypłacać tylko grubszą gotówkę - powyżej 10000 bth ) poszliśmy załatwić trekking ( biuro naprzeciwko naszego hostelu ). Zdecydowaliśmy się na 2 dniowy trekking w górach ( farma orchidei, cepelia z dziewczynami z plemienia Karen, obiad, marszruta dżunglą, nocleg w chacie bez prądu w wiosce plemienia Lahoo, w następnym dniu obiad, kąpiel w wodospadzie, krótka przejażdżka na słoniach, spływ pontonem a potem tratwą po rwącej rzece ) - 1000 bth / osobę oraz potem 1 dniowy trekking na farmie słoni ( nauka prowadzenia słonia przy pomocy tajskich komend, jazda na oklep słoniem, kąpiel w rzece ze słoniem ) - 2000 bth/osobę.
                   Po przyjściu do hotelu przepakowaliśmy bagaże do mniejszego plecaka ( ten co wyglądał jak niebieski worek na trupy ). Wzięliśmy z sobą: piżamy, ręczniki, kosmetyczkę, papier toaletowy, kurtki p/deszczowe, polary na noc, stroje kąpielowe i całą masę środków przeciw komarom. Na sobie: pełne buty; koszulka z krótkim rękawem, spodnie - dłuższe rybaczki.

Dzień trzeci - 29.06.2011 trekking w Chiang Mai

               Następny dzień a jakże znów był pochmurny, po śniadanku w pobliskiej restauracji podjechał pod nasz hotel pick - up i wraz z innymi uczestnikami pojechaliśmy na trekking. Towarzystwo było międzynarodowe: para z Danii, z Holandii, 3 chłopaków z Danii; 1 Francuzka i 1 Irlandczyk w sumie z nami 12 osób + przewodnik Pot zwany później Rambo lub Sandokan.
Pot czyli Rambo vel Sandokan

W pick -upie okazało się, że Izabelle z Francji nie umie mówić po angielsku więc moja żona zaraz otoczyła ją matczyną opieką i do końca sobie gaworzyły na swój sposób po polsku i francusku, David z Irlandii przez rok był nativ speakerem w Polsce przez co wszystko rozumiał, ale potrafił powiedzieć tylko kac i baldzio dobzie.
              Na początek wizyta w local market ( bazar ) na zrobienie najbardziej potrzebnych i niepotrzebnych zakupów ( woda !!!!!!! + coś słodkiego na ząb ).Tam też spróbowałem miejscowych specjałów ( smażonych robali i panierowanych gąsienic )
To smakuje jak kurczak
To jest naprawdę paskudne fujjj już tego nie zjem

A potem był pierwszy p-t imprezy czyli farma orchidei.
W sumie na mały plus  - kwiaty wyglądały cudnie a dodatkowo wokół fruwały piękne, duże tajskie motyle.
Moje dziewczyny w farmie orchidei
Chwilę później pojechaliśmy do wioski a właściwie mini bazaru gdzie swoje wyroby sprzedawały kobiety z plemienia Karen ( długie szyje ) -   trekking do właściwych wiosek gdzie mieszkają plemiona górskie z uwagi na odległość od Chiang Mai jest wściekle drogi.
Kobieta z plemienia Karen przy krośnie
Po zrobieniu paru zdjęć i kupieniu następnych niepotrzebnych rzeczy udaliśmy się już do punktu startu pieszej wędrówki przez dżunglę, gdzie jednocześnie zjedliśmy obiad.
             Później okazało się, że pochmurna pogoda była dla nas zbawieniem  - przy słonecznej pogodzie 5 godzin ciągłego marszu pod górę przy 100% wilgotności  na pewno by nas natychmiast zabiło. A tak zabijał nas powoli zaraźliwym śmiechem Pot, rozśmieszany przez coraz bardziej rozkręcającego się Davida, który każdą swoją wypowiedź kończył swojskim baldzio dobzie.
Okazało się, że traperskie, pełne buty są jak najbardziej potrzebne ( ścieżka jest śliska, wilgotna ), niejedna osoba w naszym towarzystwie fiknęła orła bo miała np sandały na nogach. Brylowała w tym szczególnie dziewczyna z Danii, która wybrała się w sandałach i co chwilę zaliczała upadek ( dobrze, że była z chłopakiem, który jej pomagał ). Kurtka p/deszcz też się przydała, bo po drodze czasami ostro padało.
Przeprawa przez górski strumyk
Człowiek nie wielbłąd pic musi........
           Wreszcie pod wieczór zmęczeni dotarliśmy do wioski Lahoo, gdzie mieliśmy nocować. Chata była pozbawiona elektryczności ( oprócz chłodziarki na piwo chłe, chłe  ); ubikacja na Małysza i rura z zimną wodą jako prysznic. Po umyciu się, zjedliśmy kolację i zaczęliśmy grać w karty co chwilę sięgając do chłodziareczki po zimnego Changa ( 50 bth ). Efekt był taki, że Pot się szybko nałoił i tylko David mógł go zrozumieć  - zresztą chwilę później przestał się nim zajmować, bo doszedł do wniosku, że ma cholerną ochotę pośpiewać po czym sam zaśpiewał całą klasykę rocka ( od The Eagles do U2 ). Ni stąd, ni zowąd nagle znalazła się gitara bez jednej struny ( nikt nie umiał na niej grać ale wszyscy próbowali ), świeczki i zrobił się piękny nastrój. Każdy zaśpiewał jakiś utwór w swoim języku ( nasza " Szła dzieweczka do laseczka " zrobiła furorę bo wszyscy hahahali ); łącznie z Potem, który chciał śpiewać Lady Gagę. Baldzio dobzie stwierdził David i wraz z vikingami z Danii poszedł na masaż tajski, dziewczyna z Danii uzgodniła z Potem, że nie chce 3 dniowego trekkingu ( jako jedyni wykupili taką wycieczkę ) tylko 2 dniowy bo jest cała poobijana; po czym wszyscy grzecznie położyliśmy się spać na naszych pryczach. W nocy było zimno więc polary się przydały.
Ogólnie marsz do wioski oraz kolacja - duży plus.

Dzień czwarty - 30.06.2011 trekking, rafting, słonie

                     Wcześnie rano obudziliśmy się z żoną -  wziąłem aparat i poszliśmy szukać ciekawych ujęć w wiosce. Okazało się, że w wiosce jest sklep, każda chata ma elektryczność i baterie słoneczną, w jednej znalazłem nawet schowany samochód.
Świt w wiosce plemienia Lahoo
Świt w wiosce plemienia Lahoo
Poranna mgła na zboczach gór
Po powrocie wszyscy już byli na nogach i czekali na śniadanie. Pot na moje pytanie -  gdzie jest droga skoro widziałem samochód -  wybuchnął zaraźliwym śmiechem po czym na serio odpowiedział, że facet pewnie złożył go z części, które wniósł na górę. David jak tylko usłyszał Pota stwierdził baldzio dobzie i kac. Pogoda - w dalszym ciągu pochmurno.
                    Droga w dół była łatwiejsza dla organizmu ale trudniejsza technicznie - wszyscy praktycznie zaliczyli upadek - jedni mniej ( dziewczyna z Danii ) inni bardziej spektakularny ( w pewnym momencie chłopcy ćwiczyli nawet zjazd na błocie ze zbocza jak na desce surfingowej ).
Jeźdźcy Apokalipsy - Olaf  " Viking " z Danii i David " baldzio dobzie " z Irlandii
Chłopaki wyrazili podziw dla mojej Hani, że tak  świetnie sobie radzi  - przez co zostawiła rodziców a sama pognała do przodu ( jak pochwała wpływa na motywację  - pod górę goniła ogony; w dół nie szło za nią nadążyć ).
Dżungla w Tajlandii
W połowie drogi - miły odpoczynek - kąpiel w wodzie pod pięknym wodospadem. Po kąpieli dalej idąc w dół doszliśmy do małej farmy dla słoni, gdzie zjedliśmy obiad i wybraliśmy się na krótką 30 min. przejażdżkę na słoniach. Słonie były odpowiednio przygotowane -  z krzesełkiem dla 2 osób - prowadzone przez przewodnika. Fajne uczucie zwłaszcza przy schodzeniu lub wchodzeniu na jakąś górkę - trzeba się wtedy mocno trzymać.
Hania i trąba słonia
                    Po przejażdżce rozdano nam kaski i kamizelki ratunkowe ( plecaki pick - upem przewieziono w miejsce zakończenia spływu ) i wsiedliśmy najpierw do pontonu ( przewodnik z tyłu prowadził ponton, my siedzieliśmy z przodu i darliśmy się ). W pontonie siedzieliśmy razem z pechową parką z Dani, którzy byli jako pierwsi. Rzeka momentalnie była bardzo porywista, fajnie rzucało - dziewczyna z Dani na pierwszych wirach niemal wpadła do wody, na drugich dostała w głowę wiosłem swojego chłopaka. Po 10 min. przesiedliśmy się do tratwy - przy czym dziewczyny siedziały w środku ja stałem z przodu z drągiem, Duńczyk stał z tyłu z drągiem, przewodnik siedział na pontonie. Zanim załapaliśmy o co chodzi już zaklinowaliśmy tratwę na kamieniach, która momentalnie niebezpiecznie przechyliła się na bok grożąc wyrzuceniem wszystkich do rzeki. Pechowa dziewczyna z Danii zakleszczyła nogę między jedną a drugą tyczką konstrukcji bambusowej tratwy, na szczęście udało się nogę i tratwę oswobodzić i popłynęliśmy dalej do miejsca powrotu do hoteli.
                   Po powrocie załatwiliśmy dalszy nocleg na 2 noce w hostelu, oddaliśmy do pralni wszystkie brudne rzeczy ( 50 bth ) i poszliśmy załatwić na następny dzień 1 dniowy trekking na słoniach ( 2000 bth/osobę - ponoć świetna cena ), zjeść obiad, poszwendać się po bazarze i zrobić małe zakupy.
W sumie wszystko na bardzo duży plus !!!!!!!

Dzień piąty 01.07.2011 Elephant show

                  I znowu ta wczesna pora wstawania:(((((. Po śniadaniu pick up czeka na nas i wraz z grupą uczestników wiezie nas najpierw na plantację trzciny, gdzie ładujemy " mniam, mniam " dla słoni a potem na farmę, gdzie wita nas Warawut " Woody " Kamwichai ( jego stronę wraz z galerią zdjęć można zobaczyć tutaj ). Na początek dostajemy od niego specjalne ubrania i garść informacji w postaci mini wykładu na temat tego czym dla Taja jest słoń i jaką rolę pełni słoń w jego rodzinie. Następnie jesteśmy zaznajamiani z tajskimi komendami: jok ha - podnieś nogę; bai - na przód, jut - stop; sai - w lewo; hua - w prawo. Komendy są o tyle potrzebne - że potem fajnie jest o czym pisać, bo słoniki i tak bardziej słuchały idącego obok przewodnika niż nasze żałosne bai, bai.
Magduśka i odkurzacz z boku czujny Woody

Tak czy inaczej musieliśmy się tego nauczyć i przejść do sprawy najważniejszej czyli jazdy na słoniach. Na początek oficjalne przywitanie -  zdjęcia przy słoniach, na słoniach, słonie jako orkiestra ( jeden tańczy, drugi gra na organkach, trzeci na tamburynie ), trąba słonia przytykana do szyi ( super wrażenie ) słowem słonie w każdej konfiguracji. Potem każda para dostała po słoniu oprócz Hani, która miała własną Mai Lin ( och jaka dumna była z tego powodu ). Jazda w przód, w tył, zatrzymanie, w prawo, w lewo i egzamin zdany. Można jechać. Sama jazda nie jest specjalnie męcząca - trochę bolą nogi w pachwinach ( w końcu jedziemy na oklep ) przy wchodzeniu lub zejściu z górek, trzeba mocno się trzymać.

Nie jest prosto wejść na słonia ale ile potem jest radochy
Nasz przewodnik

Po ok. 1 godzinie wędrówki przez okoliczne rejony dotarliśmy do rzeki. Tam dostaliśmy szczotki i zaczęliśmy szorować nasze słonie. Słonie na specjalną komendę zaczęły nabierać wodę w trąby, by potem wypuścić ją na nas, robiąc ekstra prysznic. Potem jeden z przewodników kazał Hani wejść na Mai Lin i na kolejną specjalną komendę słoń zaczął wierzgać jak na rodeo.
Zabawy z Mai Lin

Oczywiście zachwycona i rozanielona Hania zapomniała chwycić się sznurka, więc przy następnym wierzgnięciu efektownie z pełnym saltem wpadła do wody wywołując popłoch wszystkich. Oczywiście poza lekkim opiciem się wody nic jej się nie stało.
Na końcu jeden ze słoni wydał z siebie głębokie " thank you " i pojechaliśmy zdać ubrania i zjeść obiad ( był wliczony w cenę ).
Po powrocie do hostelu pobraliśmy wyprane rzeczy, potem wypad na bazar. Hania była zachwycona dniem.

Dzień szósty 02.07.2011Chiang Mai - Aranyaprathet

              No to dziś dzień prawdziwej próby - czeka nas przejazd Chiang Mai - Bangkok - Siem Reap. Ciekaw jestem, czy wszystko, co sobie zaplanowałem wypali. Dotychczas przejazdy i przeloty były super - żadnych spóźnień ( ponoć rzecz normalna w Aerosvicie )
             Wstaliśmy o 7.00 rano ( samolot mieliśmy o godz. 11.00 ), zjedliśmy śniadanie, zamówiliśmy taksówkę ( niestety bez taksometru przez co zapłaciliśmy za kurs na lotnisko 150 bathów ). Pogoda a jakże pochmurno. Samolot oczywiście pomalowany w  żabę wystartował punktualnie. O godz. 12.00 byliśmy na miejscu na lotnisku Don Muang w Bangkoku ( lądowanie bezoklaskowe ). Odebraliśmy bagaże ( nic nie zginęło ) i szybko udaliśmy się do taksi office, gdzie zamówiliśmy kurs do Mor Chit Bus Terminal ( 50 bth prowizji dla biura + 130 bth sam kurs razem 180 bth ). Na Mor Chit docieramy do okienka nr 30 ( kierunek Aranyaprathet ) i kupujemy 3 bilety na 1 klasę ( 207 bath / osobę ).
                  Okazuje się, że autobus ma spore bo 2,5 godzinne opóźnienie. Niedobrze  - do granicy mamy 4,5 godziny jazdy, więc prawdopodobnie czeka nas nocleg w Aranyaprathet ( granicę zamykają o godz. 19.00 ).
Niestety tak było  - przyjechaliśmy o godz. 20.00 ( autobus na pewno nie był 1 klasą - podejrzewam, że ten, którym mieliśmy jechać uległ awarii, więc podstawiono zwykły - efekt był taki, że spora część pasażerów przejechała całą trasę stojąc ), znaleźliśmy pierwszy lepszy hostel  - Aran Garden Hotel 2 ( jedno łóżko  - spaliśmy w trójkę na długości łóżka co dla mnie nie było specjalnie wygodne ale dla moich " małków " w sam raz i aby do rana  - koszt pobytu - 240 bth za pokój ), wykąpaliśmy i poszliśmy na pobliski bazar coś zjeść. Po powrocie sprawdziłem, czy doszło na moją skrzynkę potwierdzenie rezerwacji w Peace of Angkor Villa. Okazało się, że ku mojemu zmartwieniu, że nie mają wolnych pokoi więc zarezerwowałem miejsce w guesthousie Angkor Friendship Inn.

Dzień siódmy 03.07.2011 Siem Reap - Angkor Wat

                      Wcześnie rano - pobudka ( chcieliśmy być jak najszybciej w Siem Reap ) i...... wreszcie długo oczekiwane słoneczko. Szybko złapaliśmy tuk - tuka ( 80 bth ) i pojechaliśmy prościutko na granicę. Omijamy wszystko i wszystkich chętnych do załatwienia wizy do Kambodży ( na najbardziej opornych najlepiej działa wydrukowana e-viza ) - i każemy kierowcy tuk - tuka jechać prosto na granicę - tam szybciutko tajlandzki stempel do paszportu i już prawie jesteśmy w Kambodży. Jeszcze tylko wypełniamy 2 papierki ( zdrowotny, pobytowy ) pieczątka Kambodży i jesteśmy w kraju. Tu na dzień dobry ucinamy sobie krótką pogawędkę z przygodnie spotkanym Kambodżaninem z identyfikatorem zatkniętym w koszuli, który zaprowadza nas do bezpłatnego autobusu, zawożącego nas do stacji autobusowej w PoiPet. Tam, wciąż będąc pod jego bardzo troskliwą opieką czekamy na jakiś transport w kierunku Siem Reap. Okazuje się, że najbliższy autobus odchodzi o godz. 15.00 więc czekalibyśmy aż 7 godzin.
                  Ale od czego jest nasz przyjaciel z Kambodży - szybko nawiązuje kontakt z kolegami ( podobnie jak on z identyfikatorem w koszuli ), którzy po chwili prowadzą samotną Włoszkę, mającą ten sam problem co my. Szybko ustalamy cenę taksówki ( 36 $ za trzy osoby; 48 $ za całą taksówkę ); dajemy tipa Kambodżaninowi; ładujemy bagaż i jedziemy do Siem Reap.
                   Droga wiodąca do miasta jest równiutka, świeżo położona, więc podróż przebiega sprawnie i szybko. Po 2 godzinach jazdy docieramy do  centrum miasta, więc znów musimy brać tuk - tuka
( 3$ ) do hotelu ( link do guesthousu znajdziecie tutaj ). Hotelik z basenem, duży pokój z 3 łóżkami, A/C; własna łazienka, śniadanie, internet - cena 15 zł / noc / osobę. Pogoda wspaniała. Mała kąpiel i idziemy na obiad do miasta i poszwędać się po pobliskim bazarze. Pogoda zaczyna się psuć i chmurzyć - więc postanawiamy uderzyć do Angkor na zachód słońca ( bilet kupiony na następny dzień upoważnia do wejścia na teren kompleksu świątynnego pod koniec danego dnia ). Załatwiamy tuk - tuka ( 5 $ ) i jedziemy do Angkor. Kupujemy bilet ( 20 $/osobę/dzień; 40 $/2 dni; 40 $/3 dni ) i kierujemy się do p-tu widokowego      ( Kambodżanie wejście mają za free, więc tuk - tuk czeka na nas pod świątynią ) na pobliskim wzgórzu.
Zachód słońca przy jeziorze Angkor Wat
Zachód słońca - w tle świątynia Angkor Wat
W zaułkach Angor Wat
Angkor Wat

Ludzi multum, zero intymności, robimy trochę zdjęć i przechodzimy pod Angkor Wat - jest coraz ciemniej, więc wchodzimy tylko na chwilę - świątynia robi na nas olbrzymie wrażenie i już nie możemy doczekać się jutra ( mamy nadzieję na poprawę pogody i fantastyczne zdjęcia ). Umawiamy się z kierowcą tuk - tuka na jutrzejszy dzień, ustalamy cenę ( 12 $ za cały dzień ) i wracamy do hostelu.

Dzień ósmy 04.07.2011 Angkor

                Skoro byliśmy o zachodzie słońca w Angkor, więc wypadało zobaczyć też wschód słońca. Obudziliśmy się bardzo wcześnie rano ( który to już raz ), okazało się, że  tuk - tuk już na nas czekał, wsiedliśmy i pojechaliśmy zwiedzać Angkor. Nasz dzienny plan przewidywał Angor Wat; Ta Prohm i cały kompleks Angkor Thom ze świątynią Bajon.
               I jak było do przewidzenia -  nie byliśmy tam sami. Mnóstwo ludzi czekało na pierwsze promyki słońca przed głównym dziedzińcem. My jednak idąc za radą ludzi, którzy już tam byli, postanowiliśmy wejść do świątyni i pójść aż do jej końca. I tak jak się spodziewaliśmy, nie zastaliśmy tam zbyt dużo ludzi. Właściwie cały Angkor Wat w środku był do naszej dyspozycji i nielicznej grupki turystów. Reszta po zrobieniu zdjęć grzecznie udała się do swoich hoteli na zasłużone śniadanie. Fantastyczna sprawa -  tak szwendać się bez celu, po tajemniczych,  skąpanych w porannym słońcu zakamarkach świątyni. Dbałość o każdy szczegół i detal, misternie rzeźbione kolumny, ściany - nie bez racji p. Pałkiewicz uwielbia ciągle wracać w to miejsce by je podziwiać.
Tylko my Angkor Wat przy wschodzie słońca

Z tyłu kompleksu Angkor Wat
Hania w promieniach wschodzącego słońca

Po wyjściu z Angkor Wat pokłóciłem się z moją żoną. Właściwie nie była to kłótnia tylko sprzeczka - mała sprzeczka, a tak w ogóle, to sam nie wiem o co mojej żonie chodziło. A było to tak: od dłuższego czasu moja żona z wielkim poświęceniem i godnym podziwu animuszem wprowadza w swoje życie  dietę odchudzającą. Jedyną  rzeczą, która jej się utrwaliła podczas ciężkiej pracy nad sobą jest konieczność jedzenia 5 razy dziennie. Nie ważne czego -  byleby to było 5 razy. I ten pierwszy raz przypadło zaraz po naszym wyjściu z Angkor Wat. A ja w tym momencie miałem głowę zajętą jedyną natarczywie wracającą myślą - przecież u licha na pewno pogoda zaraz się zmieni i znowu będzie pochmurno i zdjęcia nie wyjdą a tu tyle jeszcze do zwiedzenia i w ogóle my jesteśmy Polacy i nie jemy śniadań. Efekt był taki, że moja żona stwierdziła, że zdjęcia mogę sobie wsadzić, obraziła się i przez parę godzin nie odzywała się do mnie.
                          Dalej było  Ta Prohm  - to symbol odwiecznej walki natury z ludzkim geniuszem - zwykle człowiek jest górą - w tym jednak przypadku przyroda tkwi w niesamowitej harmonii z pozostałymi zabytkami. Niesamowite drzewa oplatające korzeniami mury i bramy Ta Prohm przesycone ciepłym słońcem pięknego poranka tworzą niezwykły nastrój  - nic dziwnego, że ekipa Tom Rider z Bradgeliną postanowiła w tym miejscu nakręcić główne sceny filmu. Nastrój tego miejsca chyba miał dobrotliwy wpływ na moją żonę bo odbraziła się na mnie i dalej ją mogłem i Hanię terroryzować zdjęciami.
Ta Prohm
Drzewa figowca w Ta Prohm

                      Z kolei w czasie przejazdu do Angkor Thom spotkaliśmy po drodze baraszkujące na drzewach stadko sympatycznych małp, które tylko czekały na coś smakowitego do skubnięcia lub zjedzenia. Warto wtedy mieć pod ręką kiść bananów ( śniadanie mojej żony ) - lecz uwaga wszystko co wystaje a jest luźne ( np okulary, które miałem nie na nosie lecz na głowie ) należy schować - te małpy to zawodowcy - wystarczy chwila nieuwagi a czyjeś okulary mogą szybko powędrować kilka metrów wyżej na drzewo. Na szczęście dzielny strażnik szybko zareagował i rzucając w małpkę czym popadnie spowodował, że okulary wróciły do właściciela.
Zabawy z małpką

Hania, ja, małpka i jeszcze moje okulary

Moje okulary na drzewie

Po drodze spotkać  można również pracujących na polach ryżowych miejscowych rolników i przy odrobinie dobrej ich woli przyglądnąć się z bliska, na czym polega ich praca no i oczywiście pstryknąć parę fotek.
Można pracować tak.........

I tak ( to lubię !!!!!!!! )

            Na koniec zostawiliśmy sobie kompleks Angkor Thom z świątynią Bajon. Przepiękne, misternie rzeźbione w piaskowcu uśmiechnięte oblicza Khmerów to kwintesencja tego niezwykle przyjaźnie nastawionego narodu. Straszne jest to, że nawet w dobrych ludziach budzą się czasem demony i są w stanie stworzyć coś tak koszmarnego jak ideologia Czerwonych Khmerów z Polami Śmierci i ludobójstwem na własnym narodzie. Mam nadzieję jednak, że Kambodżanie na zawsze już będą się cieszyli tak upragnionym spokojem i moja Hania w przyszłości pokaże te piękne miejsca swoim dzieciom.
Angkor Thom

Dziewczyny w Angkor Thom
Bajon
W sumie wycieczka po Angkorze zajęła nam 12 godzin - można ją rozbić na 2 nawet 3 dni - ale my chcieliśmy zwiedzić również pływającą wioskę - więc przyjeżdżając do hotelu umówiliśmy się na następny dzień z właścicielem tuk - tuka ( 7 $ za przejazd do pływającej wyspy w obie strony ) i poszliśmy na kolację.
             Na kolacji moją żonka zabłysnęła znajomością angielskiego. A było to tak: od jakiegoś czasu Magduśka jest fanką mrożonej kawy z bitą śmietaną i przy każdej okazji ją zamawia. I tym razem niebyło inaczej, z tą różnicą, że nie dało się Khmerowi ( tak będę ich nazywał, bo jest krócej ) wytłumaczyć nawet po angielsku, że moja zona chce bitej śmietany. W końcu po wielu próbach z mojej i Hani strony żona przejęła inicjatywę i mówiąc cream zaczęła kręcić młynka palcem wydając z siebie przeciągłe iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii ( naśladując odgłos miksera ). Kelner jak to usłyszał i zobaczył -  niemal padł ze śmiechu łapiąc się za brzuch. Chyba zrozumiał  - tylko, że podchodząc do stolika i napotykając spojrzenie mojej zony wpadał w spazmatyczny śmiech. Podając dania główne moja żona zabłysnęła drugi raz bo chciała się zapytać po co kelner przyniósł jej dwie łyżki - a, że w tej chwili zabrakło pomocy językowej mojej i Hani ( celowo nie pomagaliśmy, bo zastanawialiśmy się co z tego wyjdzie ) Magduśka zaczęła kręcić młynka tymi łyżkami jak przenośnik kubełkowy, wymownie patrząc na kelnera czy rozumie intencję autora przekazu. Efekt był taki, że do końca kolacji kelner nas już nie obsługiwał, bo bał się, że coś mu się stanie podczas kolejnego ataku śmiechu.
              To był cholernie piękny dzień.

Dzień dziewiąty - 05.07.2011 Pływająca wioska

                   Obudziliśmy się tym razem o 9.00 ( Hania była wniebowzięta, bo wreszcie wyspana ) - pogoda wspaniała, po śniadaniu wsiedliśmy do naszego tuk - tuka i pojechaliśmy zwiedzić pływającą wioskę. Po drodze zatrzymaliśmy się u sprzedawczyni owoców lotosa- okazało się, że należy je rozłupać i w środku znajdują się nasiona wyglądające i smakujące jak orzechy laskowe - ludzie palce lizać !!!!!!.
Pani sprzedająca owoce lotosa - mniam, mniam

Kupiliśmy po jednym naręczu dla każdego z kierowcą włącznie i pojechaliśmy dalej, co chwilę zatrzymując się, bo po drodze były ciekawe miejsca do fotografowania.
Dzieci w Kambodży to bardzo wdzięczny temat zdjęć
Po godzinie jazdy dotarliśmy na miejsce do przystani z łodziami.

Łodzie na kanale do jeziora Siem Reap

                  W wiosce mieszkają ludzie, którzy nie mają pieniędzy na zakup ziemi, więc cały swój dobytek i dach nad głową trzymają na łodzio - domach lub domach na palach. W wiosce znajduje się szkoła, sklepy i wszystko jest usytuowane na kanale dopływowym do jeziora, a nie jak myśleliśmy na jeziorze.

A wk....łam się na sąsiada i przenoszę chałupę w inne miejsce........


Trzeba zobaczyć od dołu czy łódź nie przecieka

Pływająca wioska

Łódź w pływającej wiosce

Kupiliśmy 3 bilety ( 15 $ / osobę ) - w cenę wliczona jest łódź  i ruszyliśmy w kierunku wioski prowadząc rozmowę z " kapitanem " łodzi. W planie 1, 5 godzinnej przejażdżki było podglądanie codziennego życia tubylców z poziomu łodzi od strony wody, wypłynięcie na jezioro, i gwóźdź programu wizyta w lokalnym markecie - na którą gorąco namawiał nas nasz przewodnik. Okazało się, że market jest zaopatrzony w przybory szkolne, które turysta kupuje aby później przekazać biednym dzieciom ze szkoły. Cały szkopuł tkwił w tym, że frajer turysta musi kupić ilości hurtowe ( np. 10 zeszytów, ołówków, długopisów itp. ). Kupione rzeczy wędrują do biednych dzieci, które oddają je  nauczycielom, potem ( to już nasz domysł ) z powrotem do właściciela marketu i kolejnych frajerów - turystów. I tak biznes kręci się w kółko ku uciesze wszystkich. Są na to dwa sposoby: albo w Siem Reap kupić taką ilość przyborów jaka nas satysfakcjonuje albo zwyczajnie odmówić zakupu w tym lokalu. Myśmy grzecznie odmówili argumentując, że przy takiej ilości dzieci w szkole ( 300 osób ) i takiej ilości zwiedzających dziennie turystów szkoła dawno zamieniła się w magazyn / hurtownię przyborów szkolnych i że jest to mało wyrafinowane nabieranie naiwnych turystów.
Przy braku zainteresowania z naszej strony zakupami dla dzieci  popłynęliśmy na jezioro ( zamulona woda przybiera barwę żółtą ) a potem do innego marketu, gdzie znajdowała się mini farma krokodyli, a także wystawa pokazująca faunę i florę okolic, wraz z różnymi ciekawostkami na temat samego jeziora. W sklepie można kupić coś do picia, zaopatrzyć się w Kambodżański alkohol ( zatopione w alkoholu kobry, gekony, skorpiony ) a także na spokojnie przyjrzeć się codziennemu życiu w wiosce. A naprawdę warto, bo w przeciwieństwie do Tajlandzkich pływających marketów tu wszystko jest prawdziwe. Z jednej strony żal tych ludzi i dzieci żyjących w biedzie a z drugiej strony tęsknimy za takim spokojnym życiem, bez pośpiechu całą rodziną. I nie wiem, które dzieci są szczęśliwsze, czy te, które biegają z jednych na drugie zajęcia pozalekcyjne nie mając na nic czasu czy te umorusane, brudne, beztrosko chlupiące się  w zamulonej wodzie z rówieśnikami ( notabene przed wyjazdem warto w Siem Reap zaopatrzyć się w cukierki dla nich ).
Zabawy dzieci

            Po powrocie do przystani poprosiliśmy naszego Pana od tuk - tuka aby zawiózł nas do wioski, ale od strony drogi aby z bliska już przyjrzeć się tym ludziom. Chciałem tam również zawieźć Hanię podczas naszych wyjazdach wyniosła przekonanie, że w takich miejscach mimo biedy jest bezpiecznie, że ludzie są mili i przyjaźnie nastawieni ( obawiam się, że szybciej można oberwać chodząc po naszych dzielnicach miast ). Będąc tam mogliśmy zobaczyć, gdzie ludzie trzymają lód - okazało się, że w boksach wypełnionych otrębami po młócce ryżu - nie jest to zbyt higieniczne ale beztroska niewiedza jest chyba matką wszelakiego zdrowia.
              Wracając do hostelu znowu kupiliśmy po pęku lotosu dla każdego, przez co pluliśmy tym aż do końca dnia. W recepcji hostelu załatwiliśmy transport na granicę na następny dzień ( umówiłem się, że daję recepcjonistce 36 $ za taksówkę - ile z tego będzie dla niej -  to jej  - można było spokojnie wystawić cenę nawet 25 $ bo nazajutrz okazało się, że taksówka była prywatnym samochodem jej krewnego więc wszystko zostało w rodzinie ).
              Po południu wyskoczyliśmy  na bazar i na kolację, przy okazji spotykając grupkę Polaków z Warszawy wymieniając się z nimi wrażeniami z pobytu. Na bazarze moja żona wypatrzyła piękny szalik z jedwabiu, który bardzo jej się spodobał i tak jej się spodobał, że jego nie kupiła ( klasyczny przykład niezdecydowania kobiet ). A na kolację  - a jakże wybraliśmy restaurację naszego wesołego kelnera,  chichoczącego na widok mojej żony ( tym razem obeszło się bez incydentów ).
            Po powrocie do hotelu krótkie wejście na internet ( malutki note - book - super sprawa, można filmy oglądać w trakcie długiego lotu lub podczas przejazdu autobusem, wejść na neta w hotelu żeby zarezerwować nocleg lub sprawdzić jakąś miejscowość ), żeby wybrać wyspę jako kolejny punkt imprezy. Do castingu zgłosiły się Koh Samui, Koh Chang lub Koh Phangan. Kryterium były: piękna pogoda, rajskie plaże i oczywiście rafa koralowa. Na Koh Chang w tym czasie była kiepska pogoda ( kamera internetowa ) ja byłem za Koh Samui ( najlepsza pogoda ), żona Koh Phangan ale jak z szalikiem -  nie do końca była przekonana czy lubi tą wyspę. Jak się później okazało miała rację - w sumie wybraliśmy Koh Samui.

Dzień dziesiąty 06.07.2011 Siem Reap - Ko Samui

                    Następnego dnia wstaliśmy o godz. 7.00 - 8.00 wyjechaliśmy ( znowu tak wcześnie :(((((( - Hania ) i po śniadaniu zapakowaliśmy się do samochodu i na granicę. Wcześniej żona jednak przypomniała sobie o ukochanym szaliku, który jak wiemy tak jej się spodobał, że się nie spodobał i nie kupiła go. W końcu po całej nieprzespanej nocy doszła do wniosku, że jej się podoba i musi go kupić. Wyjaśniłem recepcjonistce, że tatuś / wujek musi najpierw pojechać na bazar bo bez szalika ani rusz do Tajlandii. Ona powtórzyła to tatusiowi / wujkowi wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy - oczywiście nie na bazar lecz na granicę. Na nic nie zdały się opisane wcześniej umiejętności komunikacji mojej żony ( gdzie ja nie mogę tam moja żona mową ciała największemu głąbowi językowemu potrafi wytłumaczyć o co chodzi ) każdą próbę negocjacji kwitował słówkiem " boldel - boldel " z błogim uśmiechem na twarzy. Za to nie miał oporu stanąć w międzyczasie w jakiejś przydrożnej chałupie, taszcząc z niej i pakując do bagażnika spory kawał pniaka drzewa. " Home, home " powtarzał z dumą pokazując na pniak " boldel - boldel " odparłem mu i tak trwała do granicy nasza konwersacja. Na drodze co chwilę nadjeżdżały z na przeciwka samochody mrugając światłami. Kurcze co jest?. Nie próbowałem nawet się pytać  tatusia / wujka o co chodzi - bo z góry znałem odpowiedź - po jakimś czasie zobaczyłem chłopaków, którzy suszyli zza krzaków. Aż mi się łezka w oku zakręciła bo ten widok niczym muzyka Chopina, niczym grusze z cicha siedzące i panieńskim rumieńcem dzięcielina pała kraj mój ojczysty przypominała ( nawet mi się zrymowało -  klasyczny przykład grafomanii ). OJ JAK W KRAJU rozmarzyliśmy się rodzinnie.
Na granicy byliśmy o 8.30 - wypakowałem bagaże zapłaciłem tatusiowi / wujkowi, który z uporem maniaka dalej próbował nas zainteresować swoją zdobyczą w bagażu, machnąłem dziewczynom ręką w kierunku granicy, powiedziałem " boldel - boldel " i poszliśmy do " boldel ".
             Po przejściu granicznym złapaliśmy tuk - tuka i za 50 bth pojechaliśmy na stację autobusową w Aranyaprathet. Tam za 207 bth / osobę kupiliśmy bilet na autobus ( 1 klasa ) do Bangkoku. Wyjazd o godz. 11.00, spóźnienie 25 min. Komfort jak podczas poprzedniej jazdy, z tym, że było mniej osób. Przyjechaliśmy na Mor Chit o 16.30 i okazało się, że na autobusy do Koh Samui nie ma już wolnych miejsc w tym dniu - jedyna szansa to dojazd do Surat Thani i potem przesiadka na Koh Samui. Zapłaciliśmy za bilety 488 bth / osobę ( 1 klasa ) poczekaliśmy do godz. 18.35, zapakowaliśmy bagaże i ruszyliśmy w trasę.
I to była rzeczywiście 1 klasa. Wygodne siedzenia, klima, telewizor (   leciał jakiś durnowaty sitcom Tajlandzki ), steward przyniósł hermetycznie zapakowaną poduszkę i kocyk  ( pewność, że są czyste ); zestaw podróżny ( chusteczki odświeżające, woda do picia i kanapka tostowa ), budzenie przed dojazdem do celu. Do  Surat Thani przyjechaliśmy o godz. 3.30 - okazało się, że równolegle z nami jechał autobus z Bangkoku do Koh Samui, na który na stacji Mor Chit nie dostaliśmy biletów. W międzyczasie część podróżnych wysiadło, więc za 100 bth / osobę wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy na wyspę (  musieliśmy wykupić prom 150 bth / osobę ). Po przybyciu na wyspę, dalej pakujemy się do tego samego autobusu i jedziemy do stacji autobusowej miasteczka przystani promowej.

Dzień jedenasty 07.07.2011 Koh Samui

              Po przyjeździe na stację autobusową łapiemy taksówkę - a że nie mieliśmy zarezerwowanego żadnego hotelu staram się wytłumaczyć szoferce, że chcę do hotelu przy plaży i co było dla mnie ważne przy rafie koralowej. Tak, tak mój friend - super miejsce, wymarzone na odpoczynek, snoorkel, rafa jest wszystko. Pojechaliśmy za 400 bth. Hotelik nie najgorszy z własnym dostępem do plaży, restauracją, wypożyczalnią skuterów, blisko sklep 7 eleven; pokój czysty, klima, łazienka, ręczniki - cena 1200 bth / osobę - link do hotelu AMITY BUNGALOW znajdziesz tutaj. Dwa duże minusy - internet jest płatny ( 50 bth / godzinę ), a o drugim zaraz napiszę.
             Wrzucamy bagaże do pokoju, przebieramy się w ciuchy plażowe ( pełne buty plażowe - wskazane z uwagi na gorący piasek ), smarujemy się olejkami ( tylko faktor 50 ) bierzemy zestawy snoorkelowe i idziemy na plażę. Plaża szeroka, bez palm, piasek gorący, morze niebieściutkie, pogoda piękna - słowem bajka.
Plaża przy hotelu po prawej dziadek i babcia ( skały )
Zachód słońca na plaży
Skały przy plaży ( z przodu dziadek jak powiększycie - będziecie wiedzieli dlaczego )

Wchodzę do wody, zakładam maskę - i co - i nic !!!!! - nie ma rafy, nie ma kolorowych rybek, woda mętna ( taka była w Egipcie podczas przypływu - pływało w niej mnóstwo planktonu ) - i to był ten drugi duży minus. Idziemy dalej - nie ma, dalej nie ma -  no gdzie jest ta rafa !!!!!!. Po 20 minutowym ( dosłownie ) spacerze mam dość, bo rafy nie było a skóra zaczyna mi swędzić i niebezpiecznie podsmażać. Pieprzę to łażenie-  idę w cień a wy róbcie sobie co chcecie ( nienawidzę się opalać i leżeć w bezruchu ). Przywlekłem moim dziewczynom leżaki a sam pod drzewo i kojący cień. Dopiero tam zobaczyłem spustoszenie jakie uczyniło na moim ciele 20 minut słońca ( mój olejek miał faktor 5, dziewczyn 10 ). Byłem cały czerwony, więc krzyknąłem dziewczynom, żeby się zwijały, bo będą cierpieć w nocy. A one nieczułe na moje uwagi - smażą się na tym ukropie - dopiero jak się zorientowały, że zaczynają przysypiać ( byliśmy przecież wściekle zmęczeni ) zebrały się i poszły do pokoju. I w tym momencie skończyło się dla nas opalanie bo naszej skórze można było smażyć jajka lub naleśniki.
Wieczorem poszliśmy do centrum Lamai na rekonesans i kolację. Wyspa jest totalnie nastawiona komercyjnie i moim zdaniem nie ma swoistego uroku - wobec czego zdecydowaliśmy następny dzień spędzić na jakiejś wycieczce. Trafiliśmy do biura, które miało w swojej ofercie również wykonywanie plecionych warkoczyków, więc Hania zmieniała swój image a my prowadziliśmy pertraktacje w sprawie jutrzejszej wycieczki.
Zależało mi na popływaniu z rurką na rafie koralowej więc wybraliśmy całodniowa wycieczkę do parku narodowego Ang Thong za 1500 bth / osobę. W zestawie zaoferowano nam: obiad na łodzi, wodny transport do parku na wyspy, pobyt na wyspie z p-tem widokowym na pobliską  lagunę, kajaki po morzu, pobyt na wyspie będącej siedzibą parku narodowego i co było dla mnie najważniejsze pływanie po rafie koralowej ( gdzie jak gdzie ale tam rafa po prostu musi być ) z zestawem snoorkelowym, który był wliczony w cenę.

 Dzień dwunasty 08.07.2011 Ang Thong

                 Pobudka wcześnie rano ( :(((((((( Hania znowu niewyspana ), śniadanko, piękna pogoda, ładujemy się do busa i jedziemy na rajskie wyspy w poszukiwaniu rafy koralowej.
Na początek płyniemy do wyspy, gdzie przesiadamy się na mniejszy statek wycieczkowy i nim docieramy do miejsca, gdzie wsiadamy do kajaków. Płyniemy wokół rajskich wysp, które naprawdę są rajskie. Wąskie piaszczyste plaże osłonięte palmami kokosowymi, skaliste zatoczki, przepiękne laguny.
Jedna z wysepek i rajska plaża

Po dotarciu kajakami do plaży jednej z wysp wspinamy się na okoliczny p-t wysokościowy z widokiem na pobliskie wyspy oraz lagunę ( na tej wyspie nagrywano Niebiańską Plażę z Leosiem ).
Laguna

Patrzę na ciała naszych współtowarzyszy, które są coraz czerwieńsze ( my chodzimy w koszulkach z rękawami - wysmarowani 50 tką - nawiasem mówiąc noc była koszmarna )  - oj ciężka noc ich czeka. Po pobycie na wyspie wsiadamy z powrotem do kajaków i płyniemy do statku, który ma nas przewieźć do wyspy z siedzibą parku narodowego, gdzie będziemy pływać na rafie - nareszcie !!!!!!!!.
Pobieramy zestawy do snoorkelingu, ładujemy na siebie kolejne warstwy faktorów ( mądry Polak po szkodzie ) i w koszulkach idziemy do morza pływać na rafie. Moja żona jak tylko zobaczyła miejsce pływania od razu stwierdziła - tam nie ma rafy  - ale nie  - ja oczyma duszy widziałem ten raj kolorowych rybek i korali,  pływającego z diabłem morskim, rekinami wielorybimi. Przygotowałem aparat fotograficzny, włożyłem maskę, zanurzam się i nieeeeeeeeeeeeeeeee maaaaaaaaaaaaaaa !!!!!!!!!!!!!!!. Gdzie moja rafa, gdzie rybki, korale. W Egipcie w wodzie po kolana już było widać mnóstwo barwnych stworzeń a tu cholera nic i to w parku narodowym. Wnerwiony na cały świat poszedłem pod palmę i zasnąłem. Obudził mnie przeciągły krzyk - monkey showwwwwwwww. Okazało się w pobliskich zaroślach żyje sobie stadko prześlicznych małpek podobnych do małych gorylątek. No to przynajmniej Hania była zadowolona, która uwielbia kontakt ze zwierzętami. Ja zrobiłem parę fotek i tez humor mi się poprawił. Moja żona patrzyła na coraz bardziej spieczone ciała naszych współtowarzyszy wycieczki i też jej się humor poprawił. W sumie ogólnie poprawił się humor.
W drodze powrotnej na wyspę ucięliśmy sobie dłuższą pogawędkę z parką z Kanady, którzy ciekawe rzeczy opowiadali o swoim kraju. Poziom humoru w tym dniu osiągnął w tym momencie punkt zenitalny.
Po powrocie do pokoju - burza mózgów - co robimy w dniu jutrzejszym. Ja uparłem się na rafę koralową - a, że przeczytałem, że na Koh Phangan  na pewno jest  - więc zdecydowaliśmy się na wycieczkę na tą wyspę. Wieczorem wypad do centrum na kolację - trafiliśmy na restaurację ( nie będę polecał ), gdzie chciałem dostać regionalne danie. Pani wskazała na pozycję " fried chicken ". Ok odparłem a czy tego jest dużo? ( byłem głodny ). Tak  - będzie Pan zadowolony. No to ładnie i grzecznie czekam. Jakież było moje zdziwienie, kiedy na moim stoliku pojawił się talerzyk z trzema nędznymi skrzydełkami od kurczaka. A gdzie jakaś sałatka, ryż, w ostateczności frytki - w mordę jeża głodny jestem - co to ma być KFC ????. Na koniec pańcia podała rachunek i w tym momencie mój poziom humoru opadł na dno i zagrzebał się w głębokim mule. Dobranoc

Dzień trzynasty 09.07.2011 Koh Phangan

              Na ogół nie jestem przesądny ale to był trzynasty dzień pisania mojego blogu. Mój humor zdążył się wygrzebać z mułu po porannym śniadaniu i po porządnym wyspaniu ( HUUUUURRAAAA !!! wykrzyknęła Hania ) złapaliśmy ciężarówkę osobową ( na wyspie jeżdżą tylko taksówki i w/w ciężarówki - nie ma tuk - tuków w związku z czym koszty transportu są o 20 % wyższe niż na lądzie; alternatywą jest wypożyczenie na własne ryzyko skuterka ) za 300 bth i pojechaliśmy na przystań promową do wyspy Koh Phangan.
Na miejscu okazało się, że prom odpływa o godz. 13.30 ( płynie się ok. 1 godz. ) a ostatni prom do Koh Samui odpływa o godz. 16.30 w związku z czym będziemy mieli tylko 2 godziny na: znalezienie plaży z rafą, i przejazd na nią tam i z powrotem do portu. No ale co tam przecież rafa do życia jest niezbędna. Żona jak tylko zobaczyła godzinę odpływu na Koh Phangan od razu stwierdziła - to się nie może udać - no i trzeba było ją słuchać bo jak wieszcz pisał: gdzie ojca nie ma, tam Pismo mówi: żony słuchał będziesz czy jakoś tak.
Plaża przy przystani promowej Koh Samui
Rybak

Tak czy inaczej o godz. 14.30 byliśmy na Koh Phangan. Od razu obsiadła nas chmara naganiaczy, którzy oferowali najlepszy hotel z plażą. A my chcieliśmy tylko na rafę. Oczywiście nikt nie wiedział co to jest ale wszyscy mówili, że na pewno jest w tym miejscu gdzie nas zawiozą.
                    I ja durny wybrałem takie miejsce - rafy ani śladu za to wysepka taka jak sobie moja żona wymarzyła - cicha, spokojna, mało natrętnej komercji. Plaże wąziutkie, porośnięte palmami. Hotel, gdzie przypadkowo trafiliśmy miał domki z pełnym wyposażeniem, przed każdym domkiem hamaczek w cieniu - no pełna bajka. Mało tego przy plaży kiosk z wypożyczalnią sprzętu do snoorkelingu ( po jaką cholerę - nie wiem ), organizował kursy dla początkujących płetwonurków 3000 bth / osobę + wyprawy dla wytrawnych znawców tematu na pełne morze. Do tego hotelu z plażą dotarliśmy ciężarówką osobową za 350 bth. Szybka kontrola  - nie ma rafy - wracamy. Słowem Amerykańskie wakacje z Chevy Chasem. Łapiemy tym razem taksówkę do przystani za 350 bth, prom na Koh Samui za 250 bth / osobę, potem taksówkę do hotelu za 300 bth. Razem koszty wycieczki na wysepkę zamknęły się kwotą 2800 bth za 10 minut podziwiania czego ? sam nie wiem. Zrobiłem interes życia. Mój humor ponownie pogrążył się w 5 metrowym mule.
Za to poprawił się mojej żonie i Hani, które ile wlezie  nabijały się ze mnie .
Po przyjeździe postanowiłem być dobrym tatusiem i wypożyczyłem skuterka do jazdy po okolicy. Koszt całodobowego wypożyczenia 200 bth, przy czym sami musicie zatankować motorek, bo w baczku echo. Paliwo do skuterka sprzedają w butelkach po wódce przydrożni handlarze ( 40 - 50 bth za 1 litr ), taniej jest na stacji benzynowej ( na Koh Phangan widzieliśmy po 33 bth / 1 litr ) tylko trzeba znać jej lokalizację. Trochę pojeździłem z Hanią i przewietrzyłem humor. Postanowiłem jutro uczyć Hanię jazdy na skuterze, co było moim kolejnym durnym pomysłem.
             Jazda w Tajlandii skuterem lub innym środkiem lokomocji dla osoby przyzwyczajonej do ruchu lewostronnego ( taki jest w Kambodży ) jest dla mnie i jak potem się okazało dla innych nie lada wyczynem. Podobnie jak w innych południowych krajach dla Tajów hamulec, zasady ruchu nie istnieją - można jechać pod prąd byleby się miało pod ręką cokolwiek co wydaje dźwięk.  Zaskakujące jest to, że podobnie jak w Egipcie tak i w Tajlandii i Kambodży mało widziałem samych wypadków - co prawda widziałem ich skutki ale o tym później.
Odstawiliśmy skuter i poszliśmy do centrum na kolację ( wybraliśmy już inną restaurację ) i załatwić jutrzejszy przejazd do Bangkoku. W biurze turystycznym zapłaciliśmy za bilet 750 bth/ / osobę na autobus 1 klasę. Byłem święcie przekonany, że kupuję bilet państwowego przewoźnika co miało duże znaczenie dla dalszego przemieszczania się po Bangkoku ( autobusy państwowe zatrzymują się na Mor Chit, gdzie łatwo złapać taksówkę z taksometrem a przede wszystkim wiesz mniej więcej gdzie jesteś ). Niestety okazało się, że się mylę ale o tym później. Trzynastka nie była specjalnie szczęśliwa dla nas. Dobranoc.

Dzień czternasty 10.07.2011 Koh Samui - Bangkok

             Późnym rankiem ( Hania wniebowzięta ), poszliśmy na śniadanie a po śniadanku postanowiłem wykorzystać resztę czasu na naukę jazdy skuterem z Hanią. Ona siedziała z przodu a ja z tyłu. Hania ma 13 lat i jest niską dziewczynką, przez co musiałem jej trochę pomagać trzymać kierownicę. Ale wchodzi też w okres buntu więc wszelką pomoc obligatoryjnie odrzuca bo przecież wie i umie lepiej. Efekt tej nauki był taki, że przy kolejnej próbie samodzielnego skrętu nie utrzymała kierownicy i upadliśmy na szutrowej pobocznej drodze. Skończyło się na paru zadrapaniach, dziurze w moich spodniach ( wyglądały o wiele bardziej stylowo ) i potłuczonym lusterku w skuterze. Koszt naprawy 1000 bth; Hania do końca dnia schowała swój bunt głęboko do plecaka i była potulna jak baranek.
No a moja żona ? - moja żona wymyśliła sobie, że w trakcie tego wyjazdu zrealizuje swoje marzenie - też jazda, też na skuterze tylko, że na wodnym. A że przez wrodzoną głupotę straciliśmy już tyle pieniędzy na wyspie, więc kolejny kaprys już nam nie zaszkodzi. Wykupiliśmy skuterek na 30 min. za 900 bth - najpierw żona pojechała z Hanią, a potem ja patrząc jak im świetnie idzie dosiadłem się no bo co -  gorszy nie będę. Przyjemność przednia, zwłaszcza skoki przy maksymalnej prędkości na falach. Polecam każdemu.
                    Po spełnieniu marzeń żony spakowaliśmy manatki, zdaliśmy pokój. Pick - up wliczony w cenę biletu zabrał nas wraz z innymi podróżnymi do obskurnej restauracji, gdzie było drogo i gdzie mieliśmy czekać na transport. Okazało się, że przejazd do Bangkoku organizowała firma prywatna mająca sieć obskurnych, drogich restauracji z bardzo niemiłą obsługą, gdzie zatrzymywaliśmy się w trakcie przejazdu. Z pierwszej knajpy przerzucono nas do podobnej drugiej, pod którą wreszcie podjechał autobus. Zaletą była klima i mnóstwo wolnych miejsc ( można było się rozłożyć na 4 - ech fotelach o ile ktoś miał długie nogi tak jak ja ). Wadą - brudne, nieświeże koce, nie było podusi, chusteczek odświeżających, wody i przekąsek. Żona i Hania były niezadowolone.
                  W czasie przejazdu promem ( wliczony w cenę biletu ) na ląd przysiadła się koło nas mumia, która studiowała plik dokumentów medycznych wziętych ze szpitala. I to była właśnie ofiara karkołomnej jazdy skuterkiem po drogach, facet nie miał nawet jednej części ciała, która nie byłaby obandażowana. Dobrze, że nasz wypadek na skuterku miał tylko takie konsekwencje, w których można było dopatrzyć się nawet pozytywów, bo moja żona uznała, że dziurka w spodniach wygląda sexi i wyglądam co najmniej  10 lat młodziej.
Tak czy inaczej trochę obawiałem się, gdzie w Bangkoku wysiądziemy ( mogło to być głębokie zadupie -  a o 4 - tej nad ranem mogliśmy kupę pieniędzy zapłacić za transport do hotelu ). Na szczęście autobus zatrzymał się blisko starego miasta. Ale o tym w następnym poście.

Dzień piętnasty 11.07.2011 Bangkok świątynie

                      Tak więc wysiedliśmy z autobusu jak się później okazało blisko starego miasta o godz. 3.30. Ku naszej uciesze szybko złapaliśmy taksówkę ( 50 bth ) i kazaliśmy się wieźć do guesthousu, który wcześniej wypatrzyłem w internecie. I po raz enty okazało się, że warto w dobrych hotelach rezerwować miejsce wcześniej ( pamiętacie Siem Reap ? ). Hotelik nazywał się Roof View Palce  ( link tutaj ) i z zewnątrz sprawiał bardzo porządne wrażenie. Jednakże zaspana Pani z recepcji oznajmiła nam, że wolnych pokoi brak. No i trzeba było brać co popadnie.
Znaleźliśmy guesthouse o nazwie "  Boworn B&B Guesthouse "  ( link do hostelu znajduje się tutaj ) z ceną 800 bth / pokój / noc. Kiepski co tu ukrywać - ściany podniszczone, z oknem wychodzącym na ruchliwą ulicę. Zapłaciliśmy taksówkarzowi - umawiając się z nim na następny dzień, że zawiezie nas do Damnoen Saduak na pływający targ ( ustaliliśmy cenę 900 bth ), wrzuciliśmy bagaże do pokoju, wzięliśmy kąpiel i poszliśmy szukać czegoś do zjedzenia na śniadanie. Po śniadanku krótka drzemka i pomknęliśmy zwiedzać stare miasto. Najpierw pieszo doszliśmy na Khao San Road, gdzie postanowiliśmy poszukać lepszego lokum. Były ale moja żona doszła do wniosku, że w końcu to są tylko 3 noce, więc jakoś przeżyjemy. Na Khao San Road złapaliśmy taksówkę i za 60 bth pojechaliśmy do Wat Phra Keo i Pałacu Królewskiego.
Prawda, że jak w łazience? Wat Phra Keo
Wat Phra Keo

Okazało się, że wejść można tylko w długich spodniach, koszulce z rękawem ( faceci ) i długiej spódnicy  lub spodniach ( kobiety ). Ubiór można dostać w wypożyczalni za kaucją ale kolejka była bardzo długa, więc postanowiliśmy wziąć taksówkę w obie strony do hotelu, żeby wziąć potrzebne rzeczy ( 130 bth ). Po przebraniu się kupiliśmy bilety  ( 150 bth / osobę ) upoważniające do zwiedzenia całego kompleksu wokół Wat Phra Keo i Pałacu Królewskiego ( potem okazało się, że bilet ten upoważnia do wejścia na teren Pałacu Vimnamek ale o tym nie wiedzieliśmy ) .
Wat Pho
Zmiana warty - Pałac Królewski

O gustach się nie dyskutuje - zabytki w Bangkoku celnie scharakteryzowała moja żona mówiąc: matko czuję się jak w jakiejś łazience. Budynki w zwiedzanym przez nas kompleksie aż kapały od złota i porcelany. Wyglądało to tak jakby z całej Tajlandii pozwożono wszystkie talerze i filiżanki w jedno miejsce, rozbito na drobne kawałki a potem przyklejono na przygotowaną powierzchnię. Nie ma porównania z wyrafinowaniem, estetyką, dbałością o najmniejsze detale dzieł z Angkor. Za to bardzo ładnie  świeciły w blasku słońca - takie duże Neverland Michaela Jacksona.
Po zwiedzeniu kompleksu pałacowego wzięliśmy tuk - tuka i za 40 bth zafundowaliśmy sobie rollercoaster do świątyni leżącego Buddy czyli Wat Pho. Rollercoaster -  bo inaczej nie można nazwać jazdy tuk tukiem po zatłoczonych arteriach Bangkoku, gdzie wykorzystuje się każdą wolną przestrzeń, aby przejechać dalej. I o ile na początku jazdy  - na luzaku wystawialiśmy sobie ręce i łokcie na zewnątrz tuk - tuka, tak na końcu jechaliśmy ściśnięci jak sardynki bo o otarcia o przejeżdżające obok autobusy było bardzo łatwo.
W kompleksie świątyni Wat Pho ( bilet kosztuje  50 bth / osobę, razem 150 bth ) największe wrażenie bezwzględnie wywołuje sama ogromna figura leżącego Buddy - wykonana z gipsu i wyłożona miedzianą blachą. Wysoka na ok. 10m, długa ok. 30m., stopy wyłożone macicą perłową.
                  Po Wat Pho poszliśmy za ciosem, szybko złapaliśmy następnego tuk - tuka i za 90 bth pojechaliśmy do świątyni świtu Wat Arun, znajdującej się po drugiej stronie rzeki Menam. Bilet wejściowy kosztuje 50 bth / osobę.
Wat Arun

Można wejść na taras widokowy znajdujący się w połowie wysokości świątyni, skąd rozpościera się ładny widok na panoramę drugiego brzegu Bangkoku z kompleksami świątynnymi a także wpisać się na rozpostartej na całym obwodzie tarasu płachcie - co oczywiście Hania nie omieszkała zrobić.
My tu byli...........Jaczowiacy

Po zejściu ze świątyni można wykupić za 200 bth przebranie ( suknia, biżuteria, korona ) i  zrobić sobie zdjęcie na tle świątyni ( dla facetów przebrania nie mieli ).

Hania i Magduśka - z tyłu Wat Arun
Tajskie dziewczyny

                   Na drugą stronę rzeki popłynęliśmy promem ( 10 bth / osobę ); po czym szybko wbiliśmy się na pobliski bazar, gdzie zjedliśmy kolację. Dalszą drogę do hotelu postanowiliśmy przebyć pieszo ( nie było tak źle i daleko ). Zatrzymaliśmy się tylko na Kao San Road - bo warto. Malutka uliczka, tętniąca życiem  - pełna sklepików ( kupiliśmy Hani spodnie ), kramów i fajnych knajpek z klimatem z cudownych dla muzyki rockowej lat 70 - tych. Ponoć właśnie w tych latach odkryta przez przebywających w tym czasie i w tym miejscu hipisów - coś z tego charakteru pozostało do dziś  - aczkolwiek dla mnie trochę brakuje tego luzu, kolorowych ptaków, którzy w jednym miejscu grają na gitarze, w drugim bębnią,  w trzecim prowadzą rozmowy popalając zioło. Fajne miejsce - gorąco polecam.

Dzień szesnasty 12.07.2011 Damnoen Saduak pływający market

                          Zgodnie z założonym planem wcześnie rano ( uuuuuuuuuuuuuuuuu za co  - Hania ) taksówka czekała na nas przed hotelem i za umówioną dzień wcześniej cenę ( 900 bth ) zawiozła nas do Damnoen Saduak ( pływający targ ). Dojechaliśmy po 1, 5 godzinie do jednej z wielu przystani z czekającymi statkami, które pływają po kanałach, gdzie prowadzony jest targ. Cena za wypożyczenie łodzi  na tej przystani była kosmiczna, więc poszliśmy dalej i w końcu znaleźliśmy przystań, gdzie cena nas usatysfakcjonowała ( 900 bth ). Nawiasem mówiąc ciekawą alternatywą byłoby zwiedzenie tego targu na piechotę wzdłuż brzegu lub okolicznych mostkach, których było bardzo dużo na  kanałach.                         Sam targ wbrew temu co piszą w przewodnikach jest już mocno skomercjalizowany. Spodziewałem się mnóstwa łódek, łódeczek oferujących sprzedaż lokalnych smakołyków, specjałów a także warzyw i owoców, na których najbardziej mi zależało, bo chciałem przywieźć je do kraju. Zamiast tego zobaczyłem pojedyncze łódeczki ( była godzina 8.00 - 8.30 więc potencjalna godzina " szczytu " ) i mnóstwo kramów na brzegach kanałów z pamiątkami dla turystów, jakich pełno na ulicach Bangkoku, oferujących drewniane figurki Buddy lub tekstylia.
Na łódce jest wszystko......
Pływający targ
Pływający targ

Chcieliśmy nawet kupić jedno  przedstawienie śpiącego Buddy jako drewnianą duża płaskorzeźbę na ścianę nad kominkiem ale doszliśmy do wniosku, że w Bangkoku kupimy taniej, więc wróciliśmy z niczym.
                            Po powrocie do hotelu poszliśmy zjeść śniadanie ( wiadomo kto ) a po śniadaniu wsiedliśmy w tuk tuka i za 90 bth pojechaliśmy do Pałacu Vimanmek. Pałac został wzniesiony jako letnia rezydencja przez króla Ramę V na terenie parku Dusit całkowicie z drewna tekowego i co ciekawe bez użycia nawet jednego gwoździa.
Bilet wstępu kosztuje 100 bth / osobę i zawiera opłatę za przewodnika, który oprowadza turystów po terenie pałacu opowiadając o nim w języku angielskim. Obowiązuje strój kompletny taki jak u wejścia do świątyni, więc ja i Hania musieliśmy za 2000 bth  wypożyczyć spodnie i bluzy. Można było obejrzeć pomieszczenia oficjalne jak i mieszkalne rodziny królewskiej  z pierwszą w Tajlandii łazienką. Wszystko wybudowane w niesamowitej harmonii łączącej krzykliwe Tajskie zamiłowanie do zdobnictwa i złoceń z prostotą wykonania wynikającą zapewne z podróży i pobierania nauk króla i jego następców w krajach Europy. Żonie i Hani podobało się. I oto chodzi.
               Po powrocie do hotelu tuk - tukiem ( 100 bth ) poszliśmy kolację na Khao San Road ( polecam - hinduska restauracja z fajnym klimatem - czyżby mały wstęp do naszych następnych zagranicznych wojaży ? ), a po kolacji dalej robiliśmy zakupy na okolicznych straganach (  koszulka dla Hani stylizowana na czasy hipisowskie w namalowane grzybki - wygląda w niej cudnie jak prawdziwe dziecię kwiatów - na tegoroczny Woodstock będzie idealna ).

Dzień siedemnasty 13.07.2011 Bangkok oceanarium, powrót

               W poprzednim dniu moja żona  wyczytała w jednym z naszych przewodników informację, że z samego rana cała masa mnichów buddyjskich wychodzi na miasto z pobliskich świątyń aby zbierać jedzenie do mis, które noszą z sobą.
Gęsiego marsz !..........

A, że takową świątynię mieliśmy po drugiej stronie ulicy, więc postanowiliśmy wcześnie wstać by zrobić trochę fotek ( Hani nie budziliśmy ku jej radości ). Faktycznie o określonej godzinie wychodzą mnisi z misami na miasto i ludzie wrzucają do nich przygotowane wcześniej pożywienie. Na straganach bazarów ( na jeden z nich weszliśmy  - bo po pierwsze śniadanie dla żony  a po drugie chciałem kupić owoce, których nie kupiłem na pływającym targu ) jest przygotowane, poporcjonowane, zafoliowane jedzenie dla mnichów.
Wszystko ładnie przygotowane.........

                 Fantastyczna sprawa tak sobie patrzeć jak miasto budzi się do życia i bazar powoli zaczyna zaludniać się zmierzającymi do pracy Tajkami i Tajami. Na jednym z kramów zobaczyliśmy jak ludzie kupują zafoliowaną kawę mrożoną. Moja żona od razu dostała oczopląsów bo kawka, kawka....... Okazało się, że Pani bierze torebkę foliową, wrzuca do niej lód, potem zalewa to przygotowaną wcześniej gorącą kawą, słomka i gotowe. Powiem tak: nie lubię, nie piję kawy ale to było naprawdę  smaczne. Prawdziwy, aromatyczny smak i zapach kawy. Pychota !!!!!!!.
Uliczny grajek na bazarze w Bangkoku

Na tym bazarze kupiłem wreszcie owoce, które chciałem przywieźć do Polski i z całym tym pakunkiem przyszliśmy do pokoju by również obudzić w końcu Hanię. Oprócz owoców drugą rzeczą, którą chciałem przywieźć do Polski była Tajska wódka z ryżu ( mamy dobry zwyczaj na ulicy wśród sąsiadów, że po zagranicznych wojażach przywozimy tamtejsze trunki i robimy imprezę - czym takie mieszanie się kończy nie będę wspominał ). W Kambodży widziałem alkohol w pięknym bambusowym opakowaniu ale doszliśmy do wniosku, że za wcześnie jest kupować wódkę, bo w trakcie dalszej podróży może ulec zniszczeniu, wypiciu itp. a jak będziemy w Bangkoku, to na pewno ją tam kupimy. Nic bardziej błędnego. Odniosłem wrażenie, że Tajowie kompletnie nie wiedzą, że ich kraj produkuje wódkę - owszem mają Smirnoffa, Finlandię, mają nawet Sobieskiego ale Tajską wódkę? - nie taki rarytas można kupić tylko w jakimś centrum handlowym Bangkoku.
No cóż jak trza, to trza tuk- tuk i za 120 bth jedziemy do jednego z wielu centrów handlowych w Bangkoku. Do centrum wchodzi się przez zabudowany tunel i pierwsze co się rzuciło nam w oczy to to, że przy drzwiach wyjściowych są napisy " do zobaczenia "w wielu językach świata ". Było wszystko łącznie z " da swiedania " ale Polskiego nie było. Czyżby nasi nie robili zakupów w tych sklepach?. Niemożliwe. Sklepy tylko markowe z ciuchami, perfumerią a alkoholu i spożywki brak - pewnie będzie na dole - piętro niżej. Okazało się, że nie ma, ale tam dopiero dowiedziałem się gdzie jestem - centrum nazywa się Siam Paragon i w jego wnętrzu znajduje się najprawdziwsze oceanarium. Po kilkuminutowym kluczeniu dochodzimy do kas oceanarium Siam Ocean World i wykupujemy bilet wejściowy złoty obejmujący wszystkie  atrakcje ( później okazało się, że w skład nie wchodzi spacer z akwalunkiem po dnie olbrzymiego akwarium ). Cena - 1000 bth / osobę obejmuje wejście i oglądanie fauny i flory Tajlandii, wodnego życia  innych stref klimatycznych w kolejnych akwariach, pływanie przeszkloną łódką po basenie/akwarium, gdzie pływają rekiny, płaszczki, popcorn, coca cola. Łącznie spędziliśmy w oceanarium 5, 5 godziny czasu ( w międzyczasie były organizowane pokazy karmienia, ryb, wydr morskich, pingwinów, płaszczek ).
                        Po wyjściu z oceanarium dziarsko podążyłem poszukując sklepu monopolowego. Dziewczyny usiadły w jakichś fotelach a ja z moją orientacją przestrzenną zgubiłem się po 10 minutach poszukiwań. Okazało się, że spożywczo / monopolowy sklep nie znajduje się w tym centrum handlowym ( to miało 8 pięter ) tylko w następnym połączonym kolejnym tunelem. Nie wiem jakim sposobem ale jakoś udało mi się odnaleźć moje dziewuchy ( one po 5 minutach wiedziały, że na pewno gdzieś się zgubiłem ) i razem ruszyliśmy do monopolowego. Sklep spożywczo - monopolowy okazał się olbrzymim Piotrem i Pawłem czyli delikatesami, gdzie wreszcie znalazłem wódkę Tajską ( ordynarna butelka bez ładnego opakowania ale niech to ważna, że Tajska ) a na stoisku ze słodyczami co znaleźliśmy? - no co? ha nasze Polskie śmiej żelki z Polskim napisem !!!!!!!.
A to nasze śmiej żelki

Po spełnieniu swojego sąsiedzkiego obowiązku pojechaliśmy do hotelu ( taksówka 130 bth ) a potem piechotką jak zwykle na Khao San Road na kolacyjkę, końcowe zakupy ( kolejna koszulka dla Hani w tajemnicy kupiona jako prezent na niedalekie imieniny ) i pobyt w świetnej knajpce, gdzie przy piwku Chang, drinku i soku można było posłuchać standardów rockowych granych na żywo na gitarze akustycznej. Potem jeszcze rezerwacja taksówki na lotnisko - 500 bth ze wszystkimi opłatami ( przejazd na lotnisko można załatwić również w biurach turystycznych, których jest pełno na ulicy  - ale nie organizowały transportu o tak wczesnej porze - 3.30 nad ranem, lub u prywatnych osób które podjadą do hotelu o każdej porze jaką sobie życzysz ) i powrót do hotelu. Pakowanie bagaży, potem 2 godzinne wżżżżżżżżżżyyyyyyyyyyyt ( oba plecaki tym razem były bliźniaczo podobne do worków na trupy ) i można trochę pospać przed wyjazdem.
Taksówka czekała na nas przed hotelem i na 2 godziny przed odlotem zameldowaliśmy się na lotnisku. Odprawa paszportowa, bagażowa, zakupy w strefie wolnocłowej ( perfumy dla żony i dla mnie ) wsiadamy do samolotu i lecimy do Kijowa. Samolot tym razem bez zabudowanych ekranów telewizyjnych ale czas w miarę szybko nam zleciał ( w końcu to powrót do kraju ), lot był spokojny i spokojnie bez oklasków planowo wylądowaliśmy w Kijowie.
W Kijowie 2 godzinne opóźnienie samolotu do Pragi wykorzystaliśmy na dalsze zakupy w strefie wolnocłowej ( kosmetyki dla mojej żony ) po czym zapakowaliśmy się do samolotu do Pragi. Znowu spokojnie i bez oklasków wylądowaliśmy nad Wełtawą. Poczekaliśmy na bagaże ( były całe i zdrowe ) rozpruliśmy kokony i po wyjściu przed lotnisko zadzwoniłem na podany mi numer na parking. Po 10 minutach był już po nas bus, który zawiózł nas na parking do samochodu ( tam miałem bilet postojowy, który podaje się facetowi przy bramce ). Facet przytyka kod kreskowy z biletu do czytnika i wyskakuje mu cena. Wypłaciłem pieniądze z bankomatu ( wszystko idealnie na miejscu ) i zapłaciłem za wszystko 1600 koron. Wsiadłem do auta nastawiłem nawigację i powróciliśmy po 4 godzinach jazdy do naszego kochanego Jaczówka, kotki Bulinki ( od bałwanka Buli  - nie od bulimii, zresztą to imię to wymysł mojej żony, cholera wie co miała na myśli ) i do rzeczywistości.
Nazajutrz moja żona wstała wcześnie rano, patrząc na skrzące się od porannej rosy skąpane w ciepłym słoneczku dojrzałe pomidorki i ogórki na krzaczkach w naszym warzywniku, głaszcząc łasząco - mruczącą Bulinkę  pomyślała, gdzie nam jest najlepiej jak nie w naszym domku...........

35 komentarzy:

  1. Jestem pod wrażeniem! Co za polot i ułańska fantazja! Musicie byc świetną rodzinką.

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam, czy może Pan napisać ile dokładnie kosztuje taka samodzielna podróż-takie zbiorcze podsumowanie. I czy szczepili się Państwo?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam, na moim blogu znajdzie Pan ceny jedzenia, połączeń, hosteli itd tak więc zapraszam: http://swiatoczamigoski.blog.pl/ceny/
      Gdyby miał Pan jeszcze pytania, proszę o kontakt na maila podanego na blogu.
      Pozdrawiam
      Goska

      Usuń
  3. Jasne - całkowity koszt imprezy na 3 osoby wyniósł ok. 13500 - 14000 zł / 18 dni pobytu. Przy czym wliczone jest tutaj absolutnie wszystko ( wizy, szczepienia, przeloty, noclegi, wyżywienie, wycieczki a nawet Czeska winietka i miesięczny zapas czekolady Studenckiej, którą pożeramy :))))). Szczepiliśmy się na żółtaczkę A i B, tężec, błonica - na malarię nie trzeba, bo skutki uboczne mogą być opłakane. Hania jako dziecko ma sczepienia za free ( dodatkowo pneumokoki ) . Nie wiem kiedy Pan/ni jedzie do Tajlandii teraz jest pora monsunowa, w naszym przypadku ona dopiero się zaczynała - komarów było tyle co kot napłakał ( w Polsce o tej porze było więcej ), więc wystarczał zwykły środek na komary kupiony w 7eleven o nazwie sketolene. Pozdrawiam !!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  4. Tylko jeszcze jedna mała dygresja - bilety lotnicze rezerwowaliśmy 5 miesięcy wcześniej ( w czerwcu na ten sam lot bilety kosztowały już 2 razy drożej tj ok 4000 zł / osobę. Z kosztów obecnych odpada wiza, bo czytałem, że w tej chwili wiza dla Polaków jest za darmo.

    OdpowiedzUsuń
  5. Cześć

    Koh Samui to nie tylko Chaweng i Lamai, mogłeś pojechać na plażę Taling Ngam (polecam hotel Am Samui Resort) miałbyś rajskie plaże, rafę i ... żadnych ludzi.

    Do zobaczenia gdzieś w świecie, miło się czytało, tym bardziej, że też tam gdzie Wy byliśmy i było cudnie.

    OdpowiedzUsuń
  6. Powtórzyliśmy Wasz wyjazd na przełomie października i listopada (3 tyg.)z małą modyfikacją - nie Chang Mai ale Kanchanaburi, nie koh samui ale Koh Tao + Siem Reap. Aerosvit, Praga - Kijów -Bangkok.Rewelacja. Koszt ok. 6000/ os. ale bez szczególnego oszczędzania. W razie pytań odpowiem.

    OdpowiedzUsuń
  7. Hej - no to super !!!!!. Jaką mieliście pogodę? - tv podawała, że od połowy lipca ostro lało, stąd obecna powódź. Na mapkach potem widziałem, że Koh Tao w całości jest otoczona rafami ( Boże dlaczego ja się zatrzymałem na Koh Samui - trzeba nam było się pociągnąć trochę bardziej na północ i byłoby jak w raju ). Ale trudno - może następnym razem.
    Tak czy inaczej cieszę się, że wiadomości z blogu komuś się przydały.

    OdpowiedzUsuń
  8. Pan powinien przewodniki pisać albo książki podróżnicze. czyta się z zapartym tchem. Gratuluję rodziny i wspaniałej wyprawy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No cóż nie pozostaje mi nic innego jak tylko podziękować :))))

      Usuń
  9. Rewelacja !!!!i wyjazd i rodzina ZAZDROSZCZĘ !!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  10. Wielkie dzięki, chyba z Waszym wspaniałym opisem, to odważę się zorganizować podobną (na pewno nie tak wspaniałą) wyprawę. Już zapisałem się na newslettery kilku linii lotniczych. Pozdrawiam serdecznie :-)Życzę kolejnych niezapomnianych wypraw.
    Dolnoślązak.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tam, oj tam !!!! - przy odrobinie dobrej woli wycieczka może być jeszcze ciekawsza:))) czego Panu życzę i pozdrawiam !!!!

      Usuń
  11. Bardzo przydatne i ciekawe informacje :)
    My również planujemy podążyć Waszymi śladami i mamy nadzieję, że uda się nam równie rewelacyjnie:D

    OdpowiedzUsuń
  12. zacny blog ;)

    OdpowiedzUsuń
  13. WITAM SERDECZNIE! JEST 16.10.2012 GODZ.00.06 ..A JA CZYTAM Z ZAPARTYM TCHEM...PO PR0STU REWELACJA...TEŻ PLANUJEMY WYJAZD DO TAJLANDII W POCZĄTKU CZERWCA 2013 ROKU,BOIMY SIĘ TYLKO O POGODĘ?...POZDRAWIAM SERDECZNIE CAŁĄ WASZĄ RODZINĘ JACEK Z TARNOWSKICH GÓR

    OdpowiedzUsuń
  14. Przesympatyczna relacja z wyprawy :) siedze wlasnie w pracy , krotka przerwa obiadowa , na zewnatrz pada deszcz ale dzieki tej relacji przenioslem sie w inne miejsce :)

    w styczniu z zona wybieramy sie rowniez do Tajlandii i mamy bardzo podobny plan wycieczki :) jeszcze nad nim pracuje bo obawiam sie czy nie bedzie zbyt napiety ( na miejscu bedziemy 15 dni odliczajac juz przeloty a chcemy zobaczyc Bankok , Chiang Mai , Angor Wat i poobijacsie na poludniu ( Krabi, Phuket) . Moze gdy skoncze bede mogl sie z Panem podzielic ? Chetnie skorzystam z porad i uwag

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam !!!!
      Trochę mało czasu - ale jak zamierzacie się przemieszczać? - zwłaszcza Chiang Mai - Siem Reap - bo na tym można zaoszczędzić czas lecąc samolotem, również na wyspę z Bangkoku. Fajny czas wycieczki - będzie piękna pogoda. Ehhh zazdroszczę - ja na razie planuję Indonezję ale na wakacje ( żona nauczycielka + Hania uczennica ) - powinna wyjść fajniutka impreza. Pozdrawiam !!!!

      Usuń
  15. No wlasnie czas moze byc problemem , dlatego podejrzewam ze zrezygnujemy z polnocy lub z angor wat . Plan juz prawie gotowy ;) bedziemy sie przemieszczac samolotami

    co do Indonezji - polecam goraco Bali ;) nawet na kilka dni - wyspa jest niesamowita

    OdpowiedzUsuń
  16. Super blog!! Uśmiałam się jak dawno:) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  17. Blog bardzo fajny, aczkolwiek zwróciłbym uwagę na ortografię i interpunkcję :)))

    OdpowiedzUsuń
  18. Witam. Nie zatrudniam korektora - mój blog prowadzony jest w sposób " spontaniczny " więc nietrudno o błędy ( nawet moja żona ostatnio mi to wytykała ). Niemniej przyjmuję uwagi i w najbliższym czasie postaram się wygładzić stylistykę i usunąć błędy. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  19. Bardzo ciekawa relacja!!!
    pozdrawiam serdecznie :-)

    OdpowiedzUsuń
  20. Gratuluję pomysłu i realizacji. Pozdrawiam Sylwia z Głogowa ;)

    OdpowiedzUsuń
  21. Ile ja bym dał, żeby tam polecieć...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To naprawdę nic trudnego - tylko trochę odwagi. Oczywiście bardzo dużo zależy od własnych dochodów ale niedawno widziałem promocję na bilety lotnicze Rainbow Tours ( samoloty czarterowe Warszawa - Bangkok ) za 499 zł !!!!! - co prawda w jedną stronę ale takie perełki pojawiają się często. Jak ktoś nie jest ograniczony czasowo jak ja ( tylko wakacje lub ferie zimowe ), to możliwości taniego wyjazdu są naprawdę duże. Pozdrawiam.

      Usuń
  22. Żałuje, że nie mogę tam pojechać.

    OdpowiedzUsuń
  23. Szczepienia - lekarka zaleciła nam wykupienie szczepionek na żółtaczkę WZW typ A i B, tężec - całkowity koszt 900 zł. Nie zalecała nam wykupienia leku na malarię, ponieważ skutki uboczne jego stosowania mogą być daleko groźniejsze niż oczekiwane korzyści .

    OdpowiedzUsuń
  24. Tajlandia ehh :) moje marzenie.
    Co do szczepień to nie warto na nich oszczędzać bo potem może być słabo ;)

    OdpowiedzUsuń
  25. Zawsze chciałem tam pojechać, gdyby tylko nie pieniądze.

    OdpowiedzUsuń
  26. Asiu http://www.fly4free.pl/9-dni-w-pattayi-i-dzien-w-bangkoku-z-warszawy-za-1897-pln-loty-transfery-noclegi/?utm_source=f4f.pl&utm_medium=pushapp&utm_campaign=push - pierwsza lepsza wycieczka do Tajlandii - cena porównywalna z all inclusive - Grecja, Turcja a teraz nawet z wczasami w Polsce w lecie nad Bałtykiem. Jak zorganizujesz wszystko sam/a - wyjdzie nawet 40% taniej. Wszystko jest kwestią priorytetów - jedni wymieniają auta co 2 lata inni remontują dom/mieszkanie też co 2 lata a jeszcze inni jeżdżą po świecie. Odwagi- bo naprawdę warto :))))).
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  27. Fantastyczna relacja z wyjazdu, uważam ze bardzo pomocna dla dla tych, którzy są ciekawi świata. Krzysiek

    OdpowiedzUsuń
  28. Jest wiele krajów, które warto odwiedzić, ale najpierw niezbędne jest otrzymanie wizy. W załatwieniu formalności pomoże https://www.serwiskonsularny.pl/.

    OdpowiedzUsuń