Indonezja 2013


Indonezja 2013 - wprowadzenie.

                 Po udanych wakacjach 2011 pora ponownie zanurzyć się w dalekowschodnią egzotykę. Braliśmy pod uwagę  Wietnam, Malezję, Sri Lankę, Indonezję, Ghanę, Senegal ( no i co z tego, że Afryka ). A że lubimy jechać na 3 tygodnie więc primo: kraj musi być na tyle duży żeby było co zwiedzać i o czym pisać; secundo: posiadać rajskie wyspy z rafami koralowymi żeby  odpocząć i złapać opaleniznę.
I tak Malezja odpadła z uwagi na drogi przelot, Wietnam bo nie ma raf koralowych, Sri Lanka bo to wyspa na 2 tygodnie zwiedzania, Afryka dzika odpadła w przedbiegach - pozostała na placu boju Indonezja z tysiącami miejsc do zwiedzania. I co tu wybrać?. Hania chciała zobaczyć warany  z Komodo a żona orangutany więc pierwotny plan przewidywał taką trasę: Jakarta  -  Yogyakarta - Bali - Flores ( Rinca ) - Bali - Gili - Bali - Medan - Jakarta. Trochę za dużo jak na jeden raz  - mało czasu na odpoczynek, no i ceny przelotów spowodowały, że Magduśka obeszła się smakiem i plan podróży wyszedł następująco: Jakarta  -  Yogyakarta  ( Borobudur,  Prambanan ) - Mt. Bromo  -  Kawah Ijen  -  Ubud  -  Denpasar  -  Labuan Bajo ( Rinca i smoki ) – Denpasar  - Tirta Gangga - Gili Air - Denpasar - Jakarta.  
 Logistyką zajęła się oczywiście Magduśka, która znalazła tani przelot do Jakarty  z Rzymu liniami SriLankan Airlines za 7033,86 zł na 3 osoby z międzylądowaniem w Colombo ( rezerwacja w dniu 25.11.2012 ).   
W  międzyczasie zarezerwowała lot do Rzymu z Pragi czeskimi liniami lotniczymi, który został odwołany, więc stanęło na tym, że polecimy do Rzymu z Berlina Lufthansą i będziemy mieli ok. 7 godzin postoju, który chcieliśmy przeznaczyć na małe zwiedzanie. Na przeloty wewnętrzne wybraliśmy linie AirAsia Airlines 
( Jakarta - Yogyakarta - rezerwacja w dniu 01.01.2013!!!! cena 667,58 zł/ 3 osoby; Denpasar - Jakarta - rezerwacja w dniu 25.05.2013; cena 765 zł / 3 osoby );  Merpati Airlines - Denpasar - Labuan Bajo - Denpasar - rezerwacja w dniu 10.03.2013 cena 1478, 85 zł / 3 osoby ).
             Po zarezerwowaniu lotu w Merpati, następnego dnia   w pracy o 8 rano odebrałem telefon  w sprawie lotu, z którego zrozumiałem tylko Ljabjułan Badzio  -  oj nie dobrze - pomyślałem  - przełożyli,  odwołali?.  Czy mamy jakiś problem  z moim lotem? - wydukałem w końcu będąc w nie małym szoku -  nie - otrzymałem odpowiedź  - ufffff pewnie pan tylko potwierdza rezerwację i jak się później okazało miałem rację. Oprócz rezerwacji na loty zarezerwowaliśmy nocleg  w Jakarcie w hotelu Arsonia Tulip ( koszt 520 000 IDR / pokój ze śniadaniem ) oraz telefonicznie przez skyp`a noclegi na Gili Air w Salabose Hotel rozmawiając  z właścicielem Billim. Mając doświadczenie wcześniejszej rozmowy telefonicznej z panem z Merpati zaprosiłem do domu moją  sąsiadkę, która jest anglistką, żeby poprowadziła konwersację. I miałem rację, bo nawet ona miała poważne problemy ze zrozumieniem Billa. Później się okazało, że Billy też nic nie rozumiał ale na wszystkie pytania grzecznie odpowiadał  yes.
            Ubiór na podróż: lekkie, wygodne  buty do trekkingu na wulkany, długie spodnie i bluza soft  shellowa lub polar ( na  Mt.  Bromo,  Kawah Ijen rano jest zimno od 0 - 5 stopni  ),  buty na rafę koralową, koszulki z krótkim rękawem ( nie za dużo - korzystać z pralni!!! ), ABC  snorkelingu nie braliśmy z sobą można wszystko na miejscu wypożyczyć, środki na komary wzięliśmy z Polski ale nie korzystaliśmy  - przez cały pobyt nawet pół komara nie uświadczyliśmy, ręczniki są potrzebne.
            Pogoda - miesiąc lipiec w Indonezji jest miesiącem pory suchej ale pogoda cały czas grała z nami w kulki o czym później.

02 - 03.07.2013 - dzień pierwszy i drugi  - rollercoaster czyli  
                            niech żyje Lufthansa;  Jakarta

             Z Berlina do Rzymu mamy startować o 7.00 więc postanowiliśmy wyruszyć z Jaczowa o 0.00. W rzeczywistości, po kilkakrotnym przeglądzie bagażu, pożegnaniu  kota i wiernych sąsiadów wystartowaliśmy o 1.00. Mijając barierę przyciągania w Nowej Soli  odetchnąłem z ulgą i mogłem się koncentrować tylko na prowadzeniu auta. Nawigację z adresem parkingu pod lotniskiem Tegel ( 79 Euro / 3 tygodnie Airportparking-Berlin Tegel ) odpaliłem pod Berlinem i okazało się, że kabel od zapalniczki jest uszkodzony a na nawigacji tylko jedna kreska stanu naładowania baterii. No to gazu  - bo Krzysio z coraz bardziej słabnącym głosem odmówi współpracy i po omacku trzeba będzie szukać parkingu. Na szczęście Krzysio dotrwał i na ostatnich kroplach energii dojechaliśmy do celu - prooooooowadziłłł cię Krzyyyyyyyyyysztof Hooooołłowczyc powiedziała navi  i zgasła. Na parkingu przepakowaliśmy bagaże do czekającego busa, zapłaciliśmy z góry za miejsce postoju auta i pojechaliśmy na Tegel. Weszliśmy o godz. 5.00 na pogrążone w głębokim śnie lotnisko. Podając nr rezerwacji wydrukowaliśmy bilety w biletomacie Lufthansy, przeczytaliśmy, że odprawę mamy w okienku 78d, znaleźliśmy okienko i podłączyliśmy się pod senną atmosferę lotniska.
Minęło 0,5 godziny, minęła godzina a okienko zamknięte. Była już 6.30 kiedy moja zaniepokojona żona stwierdziła, że coś jest nie tak i powinienem zasięgnąć informacji. Pokazałem wydrukowany bilet jednej z pań a ta kazała udać się do okienka Lufthansy ( 78d dalej było zamknięte ). 
I zaczęła się jazda bez trzymanki - podałem bilet a pani stwierdziła - za późno  - pasażerowie są już na pokładzie samolotu i kapitan nikogo więcej nie wpuści. Nogi się pode mną ugięły, włosy stanęły dębem, do twarzy przykleiła się mina ala Nicolas Cage. Miesiące przygotowań, wtopiona kasa, wstyd, że przez taką głupotę wakacje szlag trafił.  Ale jak to mój sąsiad -  przyjaciel mówi Mucho Travel w tym niefarcie zawsze spada na 4 łapy. Magduśka zrobiła minę kota ze Schreka i popiskując please,  please help uruchomiła łańcuch zdarzeń, który doprowadził nas do innego okienka Lufthansy, gdzie przebukowano nam bilety na lot o godz. 8.00 z przesiadką w Monachium ( w Rzymie bylibyśmy o godz. 12 tej ). Myślicie, że to koniec?  - o nie -  uwaga! wbijam gwoździa - wsiedliśmy do samolotu, czekamy na start a tu nagle kapitan oznajmia nam, że padł jeden z silników i czekamy na technika. Mało?  Steward  stwierdził, że prawdopodobnie nie zdążymy na samolot z Monachium do Rzymu. Po tych słowach usiadłem totalnie przybity  i nie odzywałem się do końca lotu.
Na szczęście każda zła passa kiedyś się kończy. Po przylocie do Monachium Lufthansa znowu stanęła na wysokości zadania bo przebukowano nam ponownie bilety ( wszystko za darmo !!!! ) na lot o godz. 11.30 do Rzymu. Wsiedliśmy do samolotu i tym razem bez przeszkód wylądowaliśmy w Rzymie o godz. 13 - tej. Boże jak to dobrze, że mieliśmy zaplanowane to zwiedzanie Rzymu. Odebraliśmy bagaże i dopiero siedząc na odprawie przed odlotem odetchnąłem z ulgą, uśmiech zagościł na mojej twarzy, Nicolas Cage poszedł precz. Lot do Colombo przebiegł bez żadnych problemów, wyspa nas powitała pochmurną pogodą oraz pięknie ubranymi w kolorowe sari paniami. Cóż do Jakarty  mamy jeszcze parę tysięcy kilometrów, więc pogoda na pewno zdąży się zmienić. W Jakarcie wylądowaliśmy po południu. A pogoda twardo swoje - dalej pochmurno - ale po co nam ładna pogoda w Jakarcie skoro jutro i tak lecimy do Yogyakarty. Po wykupieniu wizy na lotnisku ( 25 USD / osobę ) wymianie dolarów w kantorze - inny przelicznik mają nominały 20, 50, 100 dolarowe ( te ostatnie mają najlepszy kurs ale uwaga przyjmują 100-tki tylko z najnowszym wizerunkiem - duży Franklin ) i odbiorze bagaży udaliśmy się przed lotnisko by poszukać transportu do hotelu.
Szybko znaleźliśmy pana, który za 250 000 IDR ( jak zwykle frycowe trzeba zapłacić ) zawiózł nas z dużymi problemami do hotelu Arsonia Tulip. Po opłaceniu hotelu, prysznicu i zamówieniu taksówki na jutro wyszliśmy na malutki rekonesans po okolicy.

Jakarta nocą

 A, że nic ciekawego nie znaleźliśmy ( generalnie wszyscy odradzają zwiedzanie Jakarty jako mało interesujące miejsce ) wróciliśmy do pokoju na zasłużony odpoczynek.

04.07.2013 - dzień trzeci Yogyakarta

                 Rano po śniadaniu załadowaliśmy bagaże do czekającej już na nas taksówki ( korporacja Blue Bird ) i pojechaliśmy na lotnisko. Okazało się, że za taksówkę zapłacimy tylko 100 000 IDR. Opłata lotniskowa ( 40 000 IDR / osobę ) odprawa bagażowa i o godz. 10.15 lecimy do Yogyakarty AirAsią. Lot przebiegł bez problemów i o godz. 11.15 wylądowaliśmy. Przywitała nas piękna słoneczna pogoda, szybko złapaliśmy taksówkę ( też Blue Bird ) i za 60 000  IDR pojechaliśmy do hotelu poleconego na blogu Tadzia Marcola Merapi Hotel. Pokój w hotelu daleko odbiegał cenowo i jakościowo od naszych wyobrażeń więc zaczęliśmy szukać w okolicy odpowiedniego lokum. Okazało się, że prawie wszystkie guest hausy i hotele były pozajmowane i po 2 godzinach szukania w upale zdecydowaliśmy się na Hotel Arimbi -  najlepszy 
( czytaj najniższy  bo płaciliśmy 200 000 IDR / noc ) cenowo ( spuśćmy zasłonę milczenia jeśli chodzi o komfort ). A co tam w końcu to tylko 2 noce. Jakoś przeżyjemy.
Po zakwaterowaniu poszliśmy poszukać jakiejś restauracji i po zjedzeniu obiadu trafiliśmy do biura turystycznego, gdzie za 300 000 IDR / osobę załatwiliśmy objazdówkę po zabytkach Yogyakarty ( jak ktoś ma więcej czasu to może to zorganizować nieco taniej wynajmując np. taksówkę w konkretne miejsce ). Wieczorkiem poszliśmy do centrum gdzie dziewczyny zanurzyły się w sklepikach pełnych batików a ja dzielnie pilnowałem naszego budżetu.


05.07.2013 - dzień czwarty Borobudur, Prambanan, 
                     świątynia Candi Mendut

               Ponoć najpiękniejsze zdjęcia świątyni  hinduistycznej Borobudur wychodzą wcześnie rano więc wstaliśmy o 5 tej rano i  idąc na miejsce spotkania moja żona natknęła się na szczura i histerycznie panikując obudziła pół miasta i muezina z pobliskiego meczetu. Dobre  pół godziny trwała moja udręka bo nie mogłem ruszyć się nawet na pół kroku przyszpilony wbitymi w rękę szponami mojej żony. W tym czasie podjechał bus i pojechaliśmy wraz z grupą innych turystów podziwiać wschód słońca nad kompleksem zabytków. Pogoda była piękna - słonko mocno świeciło, niebo niebieskie nic tylko robić piękne zdjęcia. Bilet wstępu kosztował nas 175 000 IDR / osobę ale warto bo świątynia przedstawia się imponująco na tle okolicznych potężnych stożków wulkanicznych. Strój jest nieistotny bo i tak warunkiem wejścia jest wypożyczenie  saronga czyli rodzaju spódnicy upiętej z jednego płata tkaniny ( w cenie biletu ).
Borobudur o świcie
Mimo wczesnej pory humory dopisują
Świt nad Borobudur
Na szczycie Borobudur można chwile odpocząć
Rodzinka w sarongach
Pod Borobudur można postać......
A także pomedytować.
Wschód słońca z wulkanami w tle
Po 2 godzinach zwiedzania pojechaliśmy do malutkiej świątyni Candi Mendut ( cena wejścia 3 000 IDR / osobę ) gdzie opodal rośnie potężny figowiec ze zwisającymi lianami, na których można przez chwilę poczuć się jak Tarzan, zawieszając się i bujając -  co nie omieszkałem wraz z Hanią zrobić.

Liany figowca przed Candi Mendut
Ostatnim etapem objazdu była wizyta w Prambanan ( cena biletu 140 000 IDR / osobę ). Tam wynajęliśmy parkę przewodników, którzy za 20 000 IDR oprowadzili nas i opowiadali o poszczególnych budowlach.

Prambanan
Nasi przewodnicy
Kompleks Prambanan

Po powrocie do hotelu  poszliśmy do biura turystycznego załatwić trekking po wulkanach Javy. Koszt imprezy ( 2 noclegi, wyżywienie, przejazd promem na Bali, bez biletów wejścia na Mt Bromo i Kawah Ijen ) wyniósł 1 900 000 IDR / 3 osoby. Najważniejsza rzecz przy załatwianiu trekkingu: - aby zrobić foty o wschodzie słońca w punkcie widokowym Mt  Bromo należy wykupić tzw. " Jeep tour " w przeciwnym wypadku pozostanie wam tylko wspinanie się po zboczu wulkanu. Po południu pojechaliśmy na pocztę ba - dzią ( rodzaj rowerowego tuk - tuka )  żeby wysłać kartki do rodziny, gdzie Hania w roztargnieniu zostawiła aparat fotograficzny, który potem pół obsługi szukało ku mojej i Magduśki  uciesze bo to moja żona go schowała, żeby nauczyć Hanię poszanowania swojej własności. Chłopcy z obsługi chcieli już wzywać policję, więc aby nie dopuścić do wymknięcia się sytuacji z pod kontroli, zarządziłem odwrót. Wieczorem Hania z Magdą buszowały po sklepach a ja stałem i zastanawiałem się nad swoją asertywnością.

06.07.2013 - dzień piąty - przejazd pod Mt Bromo

                Po śniadaniu o 7.00 poszliśmy  na miejsce zbiórki. Najpierw ja robiąc duży hałas, potem moja żona kurczowo mnie uczepiona z zamkniętymi oczami na końcu Hania jako asekuracja też się darła śpiewając piosenkę, wypłaszając wszystkie szczury i  jednocześnie budząc wszystkich muezzinów w całym mieście. W busie wielonarodowe towarzystwo - szczególnie zapamiętamy Patryka i Emilkę ( Francuzi mieszkający w Monachium ), którzy od paru miesięcy byli w podróży po Azji dalekowschodniej i Samotną Dziewczynę, która robiła za pilota imprezy ( bo siedziała cały czas z przodu ) o której napiszę później. Bus nie posiadał klimatyzacji, gorąco jak diabli ( mimo, że pogoda była w kratkę - naprzemian padało i świeciło słońce ) więc naszą uwagę przykuwał pan, który siedział miedzy kierowcą a Samotną Dziewczyną ubrany jak na zimę stulecia. Długie spodnie, sweter, kurtka i czapka na głowie. Noooo na pewno to jest zmiennik kierowcy  stwierdziłem autorytatywnie biorąc pod uwagę, że będziemy jechać do hotelu ok. 12 godzin. Ale po cholerę mu była ta czapka? Wyjaśniło się to ok. 5 godzinach jazdy bo okazało się, że pan był pasażerem na gapę, wysiadł i na odchodne zdjął czapkę machając nam na pożegnanie. Aaaaaa to po to mu była czapeczka.
            Jazda do punktu docelowego była niemiłosiernie nużąca ale kierowca robił wszystko co mógł aby uatrakcyjnić podróż. A to koło nawaliło a to wyprzedzał na 3-go jadąc na jednopasmowej drodze.

" Zakład wulkanizatorski " wyluzowany kierowca po lewej

W ogóle to uważam, że Indonezyjczycy są najlepszymi kierowcami na świecie. Cała trasa między Yogyakartą a hotelem była jednym, wielkim korkiem. Można to porównać do fauny oceanu. Najpierw duże ryby i wieloryby - czyli tiry i autobusy, potem średnie ryby czyli busy i osobówki a na koniec plankton czyli skutery, na które nikt nie zwracał uwagi i niektóre jeździły po dziurawych poboczach. I przez całą podróż nie widzieliśmy ani jednego wypadku. Wyprzedzanie na trzeciego na tzw. żyletkę, jazda na czerwonym świetle, klakson jako podstawowy element samochodu, zero policji na drogach i brak jakichkolwiek oznak agresji u kierowców. Po prostu tak się jeździ na Indonezyjskich drogach. Indonezyjczycy w ogóle są zakochani w samochodach i pojazdach drogowych - miałem wrażenie, że oni w nich śpią. Śpią w osobówkach, busach, na skuterach jadąc przed siebie. Przejeżdżając przez miasta widziałem otwarte sklepy, gdzie nikogo nie było -  ani sprzedawców ani klientów. To gdzie ci ludzie byli?  - oczywiście na zatłoczonej, zakorkowanej drodze jechali do nikąd śpiąc. Na szczęście nasz kierowca nie spał, bo co jakiś czas zatrzymywał się w różnych restauracjach lub sklepach, gdzie sprzedawcy jeszcze nie pojechali spać i można było kupić coś do jedzenia i picia.
               Podczas jednego z postojów wdałem się w małą konwersację z Samotną Dziewczyną. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że jest Rosjanką i jedzie do Kuty do przyjaciół. Pomyślałem sobie -  nie będę oryginalny i nazwę ją Nataszą. Na następnym przystanku zapytałem się w końcu o jej imię - Natasza odparła. I tak moje mało oryginalne myśli przekuły się w mało oryginalne imię i Samotna Dziewczyna przeistoczyła się w Nataszę.
Patryk i Emilka ( spolszczona przez nas ) jak wspomniałem podróżują po Azji od kilku miesięcy ( i w chwili obecnej dalej ja kontynuują !!! ) czego owocem są przepiękne zdjęcia wykonane przez Patryka, które zamieszcza na swoim blogu http://www.patrick-rottensteiner.com ( w trakcie przebudowy ).  Ich celem była Kuta z plażami do surfingu a potem Lombok.
Do hotelu Bromo Permai dotarliśmy późnym wieczorem – 23.00 i szybko położyliśmy się spać. 

07.07.2013 - Mt Bromo i przejazd pod Kawah Ijen

              Po raz n-ty budzimy się bardzo wczesnym rankiem a właściwie nocą bo o 3.00 ( żebyście widzieli minę Hani ), jemy  śniadanie, ze śpiewem na ustach idąc gęsiego i odstraszając ogoniaste pakujemy się z bagażami do pick - upa. Jedziemy do miejsca, gdzie czekają na nas jeepy, bierzemy podręczne plecaki i wyruszamy w ok. godzinną podróż po wertepach do podnóża punktu widokowego na Mt Bromo.  Jesteśmy  oczywiście ubrani  w długie spodnie, soft shele bo w punkcie widokowym panuje temperatura ok. 0 stopni. Do punktu widokowego wraz z całą bandą takich samych idiotów wspinamy się stromą kamienistą drogą na szczyt, do którego docieramy zziajani i zdyszeni  po ok. 0,5 godzinie marszu. 
Słońce powoli i leniwie budziło się ze snu ( takiemu to dobrze ) a my umilamy sobie czas podskakując i machając rękami dla rozgrzewki. Taki spontaniczny wielonarodowy aerobik. Chyba musiało być w tym coś Polskiego  bo podeszła do nas rodzina Polaków na wakacjach , którzy też przyjechali pod Mt Bromo poskakać. I tak sobie wszyscy podskakiwaliśmy. W końcu słońce wyszło z nad horyzontu, zabrało się na poważnie do roboty a ludziska do aparatów.  Jedna uwaga dla tych, którzy chcą w tym miejscu ustrzelić fajną fotkę. Nie podniecajcie się wschodzącym słońcem, nic nie widać, fotki wychodzą słabe. Na fajne zdjęcie trzeba poczekać minimum do godz. 7.30. Wtedy ono ładnie okala i oświeca wzgórza wulkanów i okolic. Tylko o tej porze byłem tylko ja z rodzinką i grupka wszędobylskich Japończyków obładowanych sprzętem. A widok wulkanów naprawdę zapiera dech w piersiach.

Mt Bromo o świcie
 

      
                 Z punktu widokowego zeszliśmy o godz. 8 - mej i jeepem pojechaliśmy do podnóża  wulkanu, gdzie stały setki podobnych jeepów a na zbocze szły tysiące podobnych turystów. Mogliśmy podziwiać z bliska babkę tortową oraz krater Mt Bromo wypełniony wodą. A z wulkanu zeszliśmy ślizgając się po jego zboczu utytłani w pyle wulkanicznym.


Po zejściu poszukaliśmy naszego jeepa co nie było łatwe, wróciliśmy do busa, gdzie były załadowane nasze plecaki i udaliśmy się w 10 godzinną podróż do hotelu pod Kawah Ijen. Zmieniono nam kierowcę ( tak samo dobry jak tamten ), który nikogo tym razem nie wiózł na gapę, z przodu w charakterze pilota siedziała oczywiście Natasza z Czelabińska.
                Do hotelu dotarliśmy ok. godz. 21.00, po zakwaterowaniu organizator imprezy oznajmił nam, że są dwie możliwości zwiedzania Kawah Ijen. Pierwsza to pobudka o 1.00 ( tak, tak ta 1.00 ) z możliwością zobaczenia niebieskich ogni palącej się nocą siarki, druga to pobudka o godz. 5.00 już bez tej atrakcji. Obie grupy mają się spotkać o godz. 9.00 w miejscu, gdzie będzie czekał na nas bus z naszymi bagażami. Oczywiście zachęcony pokazanymi przez organizatora zdjęciami zdecydowałem się na to pierwsze rozwiązanie - podobnie jak wszyscy uczestnicy imprezy oprócz dwóch osób- zgadnijcie których. Łącznie za wszystko ( bilety wstępu i aparaty ) zapłaciliśmy 240 000 IDR i położyliśmy się spać. 

08.07.2013 Kawah Ijen i przejazd na Bali

              Obudziłem się nieprzytomny o 1.00 w nocy, cichutko ubrałem się ( długie spodnie, soft shell  -   temperatura przy wulkanie 5 stopni oraz koniecznie chusta na twarz ), zjadłem z całą grupą śniadanie i wyruszyliśmy w drogę. Najpierw podwieziono nas busem a potem ok. 1 godzinna wspinaczka w kierunku wulkanu, gdzie mijaliśmy grupki górników idących po urobek z pustymi koszami. Totalnie zmęczeni stanęliśmy o 2 -giej  u szczytu wulkanu. Na dole krateru pojawiły się już nasze upragnione niebieskie płomienie palącej się siarki ale czekało nas jeszcze zejście na dno krateru po śliskiej, kamienistej drodze 
( kto wchodził na Śnieżkę ten wie ) w zupełnych ciemnościach rozświetlanych tylko podręcznymi latarkami górników i turystów. Pół godziny zajęło nam dotarcie do dna krateru, gdzie ujrzeliśmy nieziemski widok palącej się siarki i pracujących górników. 
Dno krateru Kawah Ijen wypełnione jest czystą, krystaliczną siarką, którą ręcznie za pomocą łomów górnicy kruszą na mniejsze kawałki, następnie ładują urobek do koszy i niosą do punktu skupu. Pracują w oparach szkodliwych gazów bez masek, rękawic jakiegokolwiek sprzętu ochrony osobistej, wykazując się przy tym niezrozumiałym dla mnie entuzjazmem. Trujące opary palącej się siarki co chwile wiatr przywiewał w naszą stronę i pracujących górników powodując, że nie było czym oddychać. A oni? im większa chmura gazów tym większy aplauz u nich wzbudzała i wśród ogólnego kaszlenia dało się słyszeć ich śmiech i chichot poparty komentarzem. Ja to sobie tak tłumaczyłem. Ale teraz to zawiało - nie?. E tam zobacz na tych durniów, którzy tam stoją i jeszcze za to płacą. Rada dla amatorów fotek - zdjęcia tylko ze statywu.

   
                Po kilkudziesięciu minutach pobytu, z lękiem w   sercu spostrzegłem, że nie ma mojej grupy. O matko ciemno jak w d...e u murzyna z moją orientacja przestrzenną (żona śmieje się, że wystarczy dwa razy obrócić mnie w ogrodzie i nie trafię do domu ) i bez latarki -  jak odnajdę drogę na szczyt wulkanu i znajdę grupę. Załączyłem latarkę w komórce i zacząłem wspinaczkę w górę krateru, od czasu do czasu pomagali mi znajdować drogę górnicy, którzy z załadowanymi koszami uzbrojeni w latarki przyczepione do czoła szli w kierunku punktu skupu siarki. Kolano zaczęło mi coraz mocniej doskwierać, wiał wiatr a z chmur siąpił deszcz ze śniegiem. Zaczęło świtać kiedy doszedłem do szczytu wulkanu i zobaczyłem ku wielkiej uldze moją grupę, czekającą na wschód słońca i też zaniepokojoną moją nieobecnością. Była już 6 -ta kiedy po wykonaniu kilkudziesięciu zdjęć wschodzącego słońca spostrzegłem znowu, że moja grupa zniknęła.             Spanikowany zacząłem schodzić w dół do punktu zbiórki w nadziei, że albo odnajdę grupę albo spotkam moje dziewczyny, które na pewno zaczęły marsz ku górze. Pogoda zaczęła się zdecydowanie poprawiać i zacząłem  zastanawiać się, czy spotkawszy Magdę z Hanią nie zejść z nimi z do krateru aby porobić fotki w pełnym świetle. Niestety  coraz bardziej bolące kolano  uświadomiło mi, że to nie będzie dobre dla mnie rozwiązanie biorąc pod uwagę perspektywę dalszej naszej podróży po Indonezji.




W połowie drogi spotkałem moje dziewczyny i powiedziałem im, że warunki w kraterze są kiepskie - wieje wiatr, pada śnieg z deszczem, kamienista droga jest śliska i niebezpieczna. Ale Magduśka  stwierdziła, że skoro zapłacone - to trzeba iść a ja zaczekam na nie w punkcie ważenia koszy z siarką, gdzie można też było kupić coś do jedzenia. Tak też zrobiłem i czekając na nie obserwowałem pracę górników gaworząc  z panem, który wypisywał kwity z ciężarem zważonej siarki. 
Okazuje się, że pełny ładunek koszy waży od 75 - 83 kilogramów, dziennie górnicy mogą zrobić przy dobrej pogodzie  2 pełne kursy ( krater – pkt.  ważenia – pkt. skupu razem około 5 km w jedną stronę ).  Łączny zarobek dzienny to ok. 100 000 IDR ( ok. 30 zł ), przekrój wiekowy 25-55 lat, przy wydobyciu pracuje 300 górników. Na pozór cherlawi górnicy ( żebyście widzieli ich muskulaturę po zdjęciu koszulek - nasze mięśnioloty z siłek mogli by się nabawić dużych kompleksów ) noszą te kosze bez żadnego wysiłku  - wyobraźcie sobie nieść w ciemności pod górę po śliskiej, kamienistej drodze 80 kilogramowy ciężar. Mnie by było ciężko wnieść pusty kosz a co dopiero z siarką. Uwaga dla fotografów - miejcie z sobą drobne banknoty ( nominały 5-10.000 mile widziane ) a także jedną lub dwie paczki papierosów.
Moje dziewuchy dotarły do mnie o godz. 8-mej i jak się okazało miały świetne warunki do robienia zdjęć przy pełnym świetle. A oto ich efekt:





O  a teraz fajnie zawiało:)))



Ehhhh gdyby nie to kolano. Na koniec podjąłem próbę ( udaną przy asekuracji dwóch górników ) dźwignięcia kosza z pełnym ładunkiem i powiem tak -  to było wszystko na co mnie było stać  - nie zrobiłbym z tym ciężarem nawet 5 kroków.

....I choćby nie wiem jak się wytężał.......
O godz. 9 - tej dotarliśmy do busa, gdzie już z niecierpliwością czekano na nas - i pojechaliśmy na wyspę Bali ( oczywiście kto z przodu siedział -  Natasza ). Na jednym  z miejsc postojowych razem z Nataszą doszliśmy do wniosku, że dopłacimy 180 000 IDR, żeby dojechać aż do Mengwi ( to my ) lub do Denpasaru ( Natasza ) bo nasza wycieczka obejmowała tylko dojazd do przystani promowej z Javy do Bali. Po przybyciu do Banyuwangi mieliśmy przesiadkę do normalnego autobusu. Chyba wiadomo kto siedział z przodu autobusu tuż obok kierowcy.
Po zajęciu miejsc przez pasażerów do autobusu wszedł pan z szafą pełną okularów, potem pan z wystawą pełną bransoletek, następnie pan z przekąskami a na końcu pochodu  chłopak z malutką gitarą, którego nazwaliśmy Wesoły Romek co ma na przedmieściu domek. Autobus ruszył po czym zatrzymał się po 100 metrach i ku naszemu zdziwieniu do autobusu znowu wszedł pan z okularami, bransoletkami, przekąskami i na końcu inny Wesoły Romek. Pewnie taka Balijska autobusowa tradycja -  pomyślałem sobie. Po chwili autobus wtoczył się na prom a my na pokład pasażerski. Bali przywitała nas piękną pogodą i co nas urzekło piękną charakterystyczną architekturą domów ze strzelistymi dachami. Jadąc do Mengwi zauważyliśmy, że kierowcy zwracają uwagę w miastach na światła i wyspa jest czystsza od Javy. Do Mengwi dotarliśmy o godz. 4-tej i po pożegnaniu się ze wszystkimi szybko złapaliśmy taksówkę do Ubud za 200 000 IDR.
Po godzinie jazdy dotarliśmy do Ubud, wysiedliśmy koło centrum turystycznego i zaczęliśmy szukać noclegu. Wybraliśmy w guest hausie Ina Inn pokój za 330 000 IDR / noc  ze śniadaniem, wentylatorem i dostępem do wi-fi.
Po zaniesieniu bagaży, prysznicu udaliśmy się na obiad i rekonesans po okolicznych sklepikach. Wszyscy, którzy byli na Bali piszą, że to magiczna wyspa. Magia tej wyspy zawiera się w jej zapachu i kulturze. Ta wyspa pachnie - pachnie w każdym domu, hotelu, guest hausie.  Woń kadzidełek z ołtarzyków bóstw każdego domu w połączeniu z architekturą, bogactwem zieleni ( każdy guest  hause,   hostel,  hotel jest gęsto porośnięty zielenią, ubikacje wyłożone terakotą z otwartym dachem, wszędzie czysto i schludnie ) strojów noszonych przez mieszkańców i wszechobecnej muzyki granej na garongach = czysta magia. Od razu wiedzieliśmy, że nam się tu spodoba. Po prostu Azja dalekowschodnia w pigułce. I z tym poczuciem i pełni wrażeń minionego dnia położyliśmy się spać. 

09.07.2013 Ubud -  Monkey Forest, kecak dance

               Wreszcie pobudka o normalnej godzinie, normalnie zjedzone śniadanie tylko.....pogoda nienormalna bo lało z małymi przerwami od samego rana do wieczora. Jedząc śniadanie obserwowaliśmy jak pani w naszym guest hausie  podchodzi do domowego ołtarzyka kładąc na miseczki świeże kwiaty dla bóstw i zapalając kadzidełka.

Ołtarzyk naszego guest hausu
I tak samo jest w każdym domu, sklepie - nawet w samochodach widzieliśmy miseczki z kwiatami. Poszliśmy na piechotę ( bardzo blisko ) do Monkey Forest, gdzie mieszkały sobie w Świątyni Małp jakby nie było małpy. Wstęp do świątyni kosztuje 20 000 IDR dla dorosłych 10 000 IDR dla dzieci. Małpy jak to małpy skaczą po drzewach, kradną i chowają się przed deszczem. Z malutkimi można sobie bez problemu zrobić zdjęcie - nawet moja  żona odważyła się  - bo w końcu to też ogoniaste. Na duże małpy trzeba uważać, bo mogą  ugryźć. Świątynia położona w lesie deszczowym posiada nawet cmentarz dla małp.

 



Przed pójściem do Monkey Forest warto na bazarze przy centrum turystycznym kupić kiść bananów, bo przy świątyni nieźle kasują. Spędziliśmy tam około 3 godzin po czym poszliśmy na obiad. Idąc zauważyliśmy chłopców sprzedających bilety na występ kecak dance połączony z eposem Ramajany. A że mieliśmy to w planie to pomyślałem sobie- czemu nie. Bilet wstępu kosztował 75 000 IDR/ osobę występ zaczynał się o godz. 19 - tej. Chłopak w ramach promocji dołożył, że znajdzie nam dobre miejsce blisko sceny. Mając sporo czasu dziewczyny rzuciły się ku mojej rozpaczy w wir zakupów i o godz. 18.20 zameldowaliśmy się u bileciarza, który motorynką podwiózł nas do miejsca występu. Na miejscu okazało się, że występ już się zaczął. 
W sumie to wygląda tak: siedząca w kole grupa mężczyzn rozebranych do pasa z wetkniętymi za uszami małymi kwiatkami intonuje pieśń, której szybkość i natężenie dźwięku zależy od scen odgrywanych przez tancerki i tancerzy z eposu Ramajany. Przy czym głośne CAK wyskrzeczane przez głównego zapiewajłę powoduje wyrzucenie rąk wszystkich mężczyzn w kierunku środka okręgu i po chwili rozlega się głośne cikicikicikic, które brzmi jakby stado gęsi lub małp tłukło sie w zagrodzie. Tworzy to niesamowite wrażenie i świadczy o odmienności kultury Balijczyków. Spektakl zakończył taniec przebranego za smoka?, konia? tancerza z grupy, który tańczył po rozżarzonych węgłach skorup orzecha kokosowego. Jednym słowem super !!!!. Po występie wróciliśmy na piechotkę do hotelu, gdzie zamówiliśmy na jutrzejszy dzień transport za 340 000 IDR na wycieczkę objazdową Ubud - tarasy ryżowe Tegalalang - plantacja kawy - Kintamani - świątynie  i położyliśmy się znowu grzecznie spać.

10.07.2013 - Ubud - Kintamani

            Budzik w komórce Hani ( Hej miski czas wstać !!!! - z Muminków ) zaczął ryczeć o godz. 8.00 
( teraz wiecie dlaczego tak mile Hania wspomina Bali ), okazało się, że kierowca już na nas czeka, szybkie śniadanie i w drogę. Po 40 minutach jazdy zatrzymaliśmy się przy tarasach ryżowych wsi Tegalalang, zapłaciliśmy za wejście 5 000 IDR / osobę i zaczęliśmy schodzić na niżej położone pola aby oglądać pracujących tam rolników. Wszystko grało - cudowna pogoda, najcudowniejsze miejsce na świecie dla amatorów fotografii, pełna egzotyka. Mógłbym tam chodzić całymi dniami i tygodniami i podejrzewam, że nigdy by mi się to nie znudziło. Widoki zapierające dech w piersiach, kunszt sztuki rolniczej, inżynierskiej
( przecież przez tarasy ciągle przelewa się woda z jednego poziomu na drugi ale jej struga jest tak uregulowana, aby na każdym poletku utrzymywać stały poziom wody ), rolnicy tam pracujący  - to jest raj dla każdego - być na Bali i tego nie zobaczyć to tak jakby być w Paryżu i odpuścić sobie Wieżę Eiffla.








 
 

Tak nam szybko zleciał czas, że w pośpiechu wróciliśmy do auta. I wtedy dopiero okazało się, że między Javą a Bali jest godzinne przesunięcie czasowe. Aaaaaa to dlatego spóźniliśmy się na kecak dance a kierowca rano już na nas czekał.
            Następnym etapem naszej podróży była plantacja kawy. Z premedytacją wybraliśmy to miejsce, żeby skosztować słynnej kawy Luwak. Niestety okazało się, że kawa jest zbierana od luwaków żyjących w niewoli a nie dziko i jest ponoć gorszej jakości. Ale i tak skosztowaliśmy płacąc  50 000 IDR za filiżankę
( nie smakowała nam ), jednocześnie próbując smaków innych kaw i herbat. Idąc do restauracji nasz kierowca okazał się botanikiem - amatorem, bo przy okazji pokazywał nam różne egzotyczne rośliny rosnące w ogrodzie. Po degustacji kawy przyszedł czas na małe zakupy w sklepie, gdzie można było się zaopatrzyć w kawę i herbatę o różnych smakach. Oj biada mi biada, biedny mój portfel.


           Po plantacji przyszła pora na Kintamani czyli wioskę położoną przy najwyższym wulkanie Bali  - Gunung Agung. Oczywiście nie wchodziliśmy na jego szczyt,  tylko zatrzymaliśmy w miejscu  ( trzeba płacić 2 000 IDR / osobę ) gdzie można porobić zdjęcia  urzekającego widoku z wulkanem w tle i jego okolic.


Ostatnimi etapami wycieczki były świątynie. Wybraliśmy Pura Besakih ( wstęp 10 000 IDR / osobę + 20 000 IDR za wypożyczenie sarongu ), Pura Tirta Empul  ( wstęp 15 000 IDR dorosły, 7 500 IDR dziecko ) oraz Goa Gayah   ( wstęp 6 000 IDR / osobę ).
Pura Besakih zwana matką świątyń jest najświętszym miejscem Balijczyków usytuowanym u podnóża wulkanu Gunung Agung. My mieliśmy to szczęście, że w czasie naszej wizyty trwała ceremonia zaślubin i mogliśmy podziwiać ubiór Pani Pana Młodego oraz ich rodzin.




Z kolei Pura Tirta Empul jest świątynią wody, gdzie Balijczyccy przyjeżdżają bliska i daleka, by oczyścić się w sadzawkach po uprzednim złożeniu skromnej ofiary bóstwu źródła.


Ostatnią świątynią  jest Goa Gayah zwaną także Świątynią Słoni  wykuta w skale ze świętym źródłem wody.  I jakież było nasze zdziwienie, kiedy wewnątrz kompleksu świątynnego zobaczyliśmy znajomą parkę z Portugalii ( jechali z nami na Bali przez wulkany Javy ), którzy pierwotnie mieli jak wszyscy zatrzymać się w Kucie ale doszli do wniosku, że Ubud dla nich będzie lepszym rozwiązaniem - i nie zawiedli się.


Do hotelu wróciliśmy pod wieczór  wcześniej umawiając się z kierowcą, że jutro  podwiezie nas  na lotnisko do Denpasar ( uzgodniliśmy cenę za kurs 250 000 IDR )

11.07.2013 - Kuta - Merpati show 

           Samolot z Denpasaru do Labuan Bajo na Flores mieliśmy o godz. 13.00, więc  3 godziny wcześniej wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy manatki i pojechaliśmy taksówką na lotnisko. Wcześniej wyczytałem na forach, że Merpati Air to najgorsza linia na świecie, samoloty są wiecznie spóźnione, a loty często odwołane. Ale wierzyliśmy w markę Mucho Travel i że tym razem znów nam dopisze szczęście  - zresztą nie mieliśmy innego wyjścia, ponieważ na tej trasie kursują tylko dwie linie lotnicze.  Jednak podchodząc do bramki, gdzie miała być odprawa bagażowa wiedzieliśmy już, że coś jest nie tak. Tłum ludzi, a bagaży nikt nie odprawia. Okazało się, że lot z przyczyn technicznych został odwołany. Siedząc i czekając na jakieś informacje moja  żona nagle usłyszała swojskie: kurwa ale oni tak nie mogą robić. Okazało się, że na lot nie załapała się 3 osobowa rodzinka z Polski ( mama Basia i dwójka synów Michał - sponsor imprezy i jego młodszy mocno zblazowany brat ). 
Wspólnie podeszliśmy do okienka Merpati żądając od nich podjęcia jakichś działań - np. załatwienia hotelu na noc. Jakież było nasze zdziwienie ( bo już się zastanawialiśmy jak przespać noc na  lotnisku ) kiedy pół godziny później podeszła do nas pani z Merpati i zaprowadziła nas do busa, który zawiózł nas do naprawdę dobrego hotelu w samym centrum Kuty. Dwa oddzielne duże pokoje dla nas z klimatyzacją, śniadaniem - no to rozumiem. Wrzuciliśmy manatki do pokoju i wyszliśmy na miasto coś zjeść. Koszt obiadu 3 osobowej rodziny w Indonezji ( ja zazwyczaj zamawiałem nasi goreng czyli ryż w różnych konfiguracjach a dziewczyny tahu santan czyli zupę z warzywami + napoje i sałatki owocowe ) - do 150 000 IDR na 3 osoby. Po obiedzie poszwendaliśmy się trochę po plaży i okolicznych sklepach i wróciliśmy do hotelu bo kazano nam wstać o 3 nad ranem.

12.07.2013 - Labuan Bajo - Rinca

               O 3-ciej rozdarły się w pokoju dziewczyn Muminki i zeszliśmy z bagażami na dół zjeść śniadanie. Zapakowaliśmy się z Michałami do busa i pojechaliśmy na lotnisko dręczeni obawami: polecimy czy Merpati znowu wytnie nam jakiś numer i spędzimy następną noc w Kucie. Na szczęście bagaże od ręki nam odprawiono, zapłaciliśmy opłatę lotniskową ( 40 000 IDR / osobę ) i o 6.30 wylecieliśmy do Labuan Bajo. Lot odbył się bez problemów aczkolwiek mieliśmy pewne obawy bo dawno nie lataliśmy turbośmigłowcem.


Na miejscu przywitała nas przepiękna pogoda, zaraz po wyjściu z samolotu ( do terminalu mieliśmy 10 kroków ) dopadła nas chmara taksówkarzy i pośredników. Pierwotnie w  planie mieliśmy zwiedzanie tylko wyspy Rinca bo Komodo jest trochę za daleko od Flores ale Michał opowiadając nam o swojej zaplanowanej i zarezerwowanej jeszcze w Polsce podróży na wyspy, posunął fajną myśl, czy aby  nie spróbować upiec dwóch pieczeni na raz i zaliczyć Rincę razem z Komodo. Zobaczymy, zobaczymy. Na razie trzeba znaleźć jakiś nocleg a wcześniej dostać się do miasta. 
Wybraliśmy pierwszego lepszego taksówkarza , który zgodził się  zawieźć nas  za 50 000 IDR. Idąc do taksówki zapytał się o nasze plany i zaproponował, że zorganizuje nam wycieczkę na Rincę i Komodo za 1 150 000 IDR od osoby. Zaraz, zaraz - powoli, powoli na 3 000 000 IDR za 3 osoby to ja szykowałem się tylko na samą Rincę - podejrzanie niska cena. I się zaczęło. Jadąc do miasta zaproponował wpłacenie przeze mnie zaliczki 1 500 000 IDR na poczet niezbędnych do wyprawy zakupów.         
Oczywiście nie zgodziłem się i stwierdziłem, że dam mu kasę tylko wtedy, kiedy już będę na łodzi, bo  zwyczajnie mu nie ufam. On na to jak mogę mu nie ufać skoro on jest chrześcijaninem i zaczął mi opowiadać o księdzu Stanisławie, który za życia stał się legendą Flores lecz niestety zmarł 3 miesiące temu. Katolik, nie katolik nie ufam tobie i tyle. No to taksówkarz zawiózł mnie do restauracji i poprosił nas żeby chwilę poczekać. Korzystając z okazji szybko razem z Hanią ( ona już bardzo dobrze mówi po angielsku ) poszedłem zasięgnąć języka w pobliskich biurach turystycznych, które organizowały podobne imprezy i  zapytać się ile one kosztują. 2 500 000 IDR / osobę usłyszałem w jednym, nie organizujemy takich imprez usłyszałem w drugim ale cena wg pani prowadzącej biuro jest podejrzanie niska. 
Wracając z Hanią do Magdy pomyślałem sobie - e tam pewnie facet sobie odpuścił i nie ma go w restauracji. Jakież było nasze zdziwienie gdy zobaczyłem jak czeka na nas w dalszym ciągu z tą samą propozycją tylko uzupełnioną o kluczyki samochodu które on mi dawał w zastaw. I padło do mojej Magduśki sakramentalne  - co na to Twoja kobieca intuicja? ( zawsze zadaję to pytanie, kiedy nie wiem jak wybrnąć z różnych sytuacji a chciałbym po porostu podzielić się odpowiedzialnością - bo znacie to słynne - a nie mówiłam? ). Zaproponuj mu, że pojedziesz z nim na zakupy  i będziesz za nie płacił - skwapliwie odparła moja żona co też zrobiłem. Facet przez chwilkę się zastanawiał po czym wyszedł prosząc o jeszcze chwilkę cierpliwości i pozostanie w restauracji. Po chwili wrócił wraz z innym człowiekiem przedstawiając go jako kapitana i właściciela łodzi. Patrząc na jego twarz już od razu wiedziałem, że z jego strony nie może nam stać się żadna krzywda i nie zostaniemy oszukani.

Nasz kapitan
Zresztą zerknął na chwilę na napisaną umowę ( tak umowę !!!! ), gdzie było wszystko opisane i skorygował trasę skreślając jedno miejsce bo mogło nam zwyczajnie nie starczyć na nie czasu. 
Więc stanęło na tym, że pieniądze w całości przekażę taksówkarzowi będąc już na łodzi. Wycieczka będzie dwudniowa z noclegiem na łodzi. Dziś mamy dopłynąć do Rinca i zwiedzić wyspę, na noc przybijamy do Komodo, jutro rano Komodo, a potem Red Beach, Manta Point i na koniec Angel Island.  W cenie zawarte jest wyżywienie, bilety wstępu do parku narodowego Rinca i Komodo,  ABC snorkelingu dla 3 osób. Po mojej stronie opłata za przewodnika na obu wyspach oraz opłata za korzystanie z aparatu fotograficznego
( 280 000 za wszystko ).  Ok -  no to ruszamy. Pojechaliśmy na łódź,  zapłaciłem pieniądze i po pół godzinie zaczęli przybywać chłopcy z załogi z zapasami prowiantu. Kurcze Mucho Travel dalej działa!!!!. Wyruszyliśmy z portu w kierunku wyspy Rinca mijając przepiękne wysepki otoczone rafami koralowymi.


Po dwóch godzinach rejsu  z tyłu łajby zaczęły do nas dolatywać zapachy obiadu i chwilę później pojawił się jeden z chłopców ekipy przynosząc talerze jedzenia. Ale co to było za jedzenie - ludzie!!!! - palce lizać, pyszne jak diabli - makarony, sałatki warzywno - mięsne, duszone bakłażany a na deser sałatki owocowe z arbuza i ananasa. Takich pychot i w takiej ilości w Indonezji jeszcze nie uświadczyłem - najedliśmy się do syta a ja korzystając z okazji zerknąłem, gdzie samorodny talent kucharstwa robił takie pyszne rzeczy. Okazało się, że miał do dyspozycję klitkę 0,5 x 1 m z malusieńką kuchenką i jednym wokiem. Oj Gesslerowa mogłaby się od niego wiele nauczyć.

Kuchnia naszego mistrza
Zaraz potem dobiliśmy do brzegu Rinca, gdzie spotkaliśmy rodzinę Michała i udaliśmy się do biura parku. Dostaliśmy do dyspozycji przewodnika a Magduśka  została namaszczona jako " assistent ranger " z kijkiem, który miał nas chronić w razie ataku warana. Idąc po ścieżce turystycznej przewodnik pokazywał i opowiadał nam o faunie i florze wyspy. Okazało się, że na wyspie żyje ok. 2000 waranów, bawoły, dzikie jelenie i dzikie psy, które stanowią nie lada problem dla ochrony gadów, gdyż wyjadają jajka. Ciekawostką jest również to, że warany Rinca różnią się genetycznie od tych z Komodo ( są od nich mniejsze ). Oczywiście należy zachować ostrożność i nie podchodzić do smoków na odległość mniejszą niż 6 metrów. Na drodze można je spotkać wszędzie, lecz najlepszy okres podpatrywania to wczesny ranek - okres ich największej aktywności. My mieliśmy to szczęście, że trafiliśmy na jednego, który przez 20 metrów biegł przed nami po ścieżce dając się fotografować. Oczywiście patyczek naszej " assistent  ranger " był w pełnej gotowości bojowej.



 Po powrocie na łódź popłynęliśmy na nocleg w kierunku brzegów Komodo, mijając mnóstwo samotnych wysepek skąpanych w świetle zachodzącego słońca. Do Komodo dopłynęliśmy pod wieczór, zakotwiczyliśmy na zatoce podobnie jak wiele innych łodzi z turystami.



Kiedy zapaliły światła pozycyjne morze było udekorowane malutkimi koralikami tworząc magiczny nastrój. Potęgował go widok tysięcy nietoperzy wylatujących z wyspy w blasku księżyca na polowanie. Nasza załoga łącznie z kapitanem nic a nic nie mówiła po angielsku. No to moja żona wpadła na genialny pomysł, że będzie posługiwać się pismem obrazkowym. A że ładnie rysuje, więc w oka mgnieniu znalazła wspólny język z kapitanem i załogą. Marzeniem Magdy oczywiście oprócz orangutanów było zobaczenie dzikich delfinów ( najlepiej skaczących po wodzie na ogonkach jak w oceanarium na pokazach ). Taksówkarz przy negocjacjach wspomniał coś o nich, że jest jakaś szansa ich zobaczenia ale gwarancji nie daje. Ale mojej żonie tak to utkwiło w głowie, że za nic nie chciała odpuścić. I zaczęła się gorąca dyskusja z kapitanem który chciał pokazać mantę wielką a żona lumba - lumba. Manta !!! nie lumba - lumba please. Lumba - lumba no  - manta yes. Do dyskusji włączyła się zaraz Hania, która trzymała oczywiście stronę musi. Manta !!! no lumba - lumba please, please - trwało to co najmniej 5 minut. W końcu kapitan wziął telefon zadzwonił do taksówkarza, który dostał przysłowiową zjebkę za to, że naobiecywał głupot ( tak to sobie przynajmniej tłumaczyliśmy potem ). Po rozmowie przekazał telefon do Hani i taksówkarz stwierdził, że jest duża szansa zobaczenia delfinów ale na 100% tego nie gwarantuje . Ale od czego jest Mucho Travel i ich fart. I z tą myślą położyliśmy się spać do naszych kajut.

13.07.2013 Komodo - Labuan Bajo

             Rano o 7 mej kapitan nas obudził, łódź przybiła do brzegu Komodo i wraz z przewodnikiem poszliśmy szukać waranów.


Po drodze dowiedzieliśmy się, że ataków na ludzi ( jedna wioska na wyspie ) jest sporadyczna ilość, zresztą jest na to surowica, raczej to ludzie dla skóry kiedyś kłusowali ale rząd Indonezji ostro postawił jeden krótki, twardy warunek. Albo skończy się kłusownictwo albo wysiedlimy całą wioskę. I co? i nastał święty spokój. Warany mogą żyć niepokojone a ludzie zarabiają na turystyce. I tak powinno być. 3 godziny włóczęgi po szlakach Komodo szybko zleciało. Smoki z Komodo faktycznie są większe i masywniejsze a najważniejsze jest to, że spotkaliśmy je w buszu wygrzewające się na drodze i w ogóle nie zwracające na nas uwagi.



Po powrocie ruszyliśmy w kierunku Red Beach aby popływać z maską i rurką na rafie koralowej.


Pływaliśmy dwójkami  na zmianę, bo ktoś musiał zostać by w razie potrzeby  wołać o pomoc u załogantów. I kiedy moje dziewuchy pływały razem zaraz za sąsiednią łodzią zamajaczyła mi płetwa grzbietowa delfina. Maaaaaaaagda, Haaaania!!!! rozdarłem paszczę  - delfin, delfin  - Muuuuuuuuuuuuuuuuuuusia!!!  ryknęła  Hania  - delfin za łodzią. Moja rodzona żona chyżo niczym nasz ziomal Radek Kawęcki zaczęła płynąć w jego kierunku ale delfin zanurkował i zniknął. Cześć i dzięki za ryby -  a moja żona? - fajnie  płynęło się z prądem ale wracać do łodzi już nie miała sił, więc krzyknęła do  Basi by rzuciła jej linę na pomoc a ja poprosiłem mojego kapitana aby ruszył na ekspedycję ratunkową. Kapitan polecił jednemu z chłopaków aby wskoczył do wody z kołem ratunkowym przypłynął do Magdy i tak dwoje złączonych przyholowaliśmy do naszej łodzi. No to moja żona zażyczyła sobie kamizelkę ratunkową. Teraz będę pływała jak  boni  łang
( tak ludzie z wyspy Flores nazywają rekina  ) po czym z okrzykiem boni łang  wskoczyła na bombę do wody wzbudzając ogólną wesołość załogi.

Boni łaaaaaaaaaaaaang !!!!!!
Po godzinie nurkowania kapitan obrał kurs na Manta Point w nadziei, że zobaczymy diabły morskie w akcji. A, że delikatnie kołysało więc usnęło mi się troszeczkę. Nagle ze snu wyrwał mnie wrzask żony. Lumba - lumba; lumba lumba!!! Muchowski, Hania chodźcie - i rzeczywiście przed łodzią przez parę minut płynęło korzystając z darmowej podwózki 6 osobowe stadko delfinów. Uradowana żona stwierdziła - no to teraz mogę wracać z czystym sumieniem do kraju. Słowem Mucho Travel do kwadratu. W Manta Point niestety ku mojej rozpaczy nie zobaczyliśmy diabła morskiego mimo usilnych starań załogi, wypatrującej choć cienia tej wielkiej płaszczki. Ostatnim etapem wycieczki była Angel Island  - wyspa z piękną plażą, bielusieńkim piaskiem i kolorowymi rafami koralowymi.

Oprócz kucharzenia są inne prace na łodzi
Do portu w Labuan Bajo dotarliśmy przed zachodem słońca i po pożegnaniu z kapitanem i jego załogą zaczęliśmy szukać noclegu ( jeśli ktoś kiedyś będzie planował taką podróż - wydrukujcie to zdjęcie z kapitanem i pokażcie w porcie – na pewno nie będziecie żałować ).


Znalezienie noclegu okazało się bardzo łatwe - znaleźliśmy pokój w  Orange Guest House naprzeciwko kościoła chrześcijańskiego. Czysty, wygodny pokoik w cenie 300 000 IDR / nocleg ze śniadaniem. A znaleźliśmy go w samą porę bo chwilę później nastąpiło.... oberwanie chmury. Taka jest pogoda w Indonezji.

14.07.2013 Labuan Bajo – Tirta Gangga

               " Hej misie czas wstać, jak można tak spać ..." wyryczała Hani komórka i po śniadaniu wsiedliśmy do taksówki i za 50 000 IDR pojechaliśmy na lotnisko. Na szczęście tym razem Merpati stanęło na wysokości zadania i po opłacie lotniskowej ( 10 000 IDR / osobę ), wypisaniu ręcznie biletu ( tak wypisaniu !!!!! ) wsiedliśmy do naszego kukuruźnika i polecieliśmy do Denpasar. Zaraz po odebraniu bagażu udało nam się załatwić taksówkę za 350 000 IDR do Tirta Gangga. Jednakże zażyczyłem sobie, żeby w tej cenie zawierał się postój przy polach ryżowych w okolicach wsi Sidemen.  Kierowca  zgodził sie na to bez problemu, więc pomyślałem sobie - cholera chyba ostro przepłacamy. Ale mówi się trudno  - cena ustalona – jedziemy, podziwiając mijane wioski i miasta. 
Wiecie co jest jeszcze zachwycającego w Bali - zamiłowanie do puszczania pięknych, kolorowych w kształcie motyli latawców - pełno ich widzieliśmy na jakby nie było zachmurzonym balijskim niebie. Całe szczęście, że nie padało bo dzięki temu podczas postoju w Sidemen  obserwowaliśmy np. młóckę ryżu na polu.  


Parę kilometrów dalej nasz kierowca, chciał sobie skrócić drogę, ale niestety dla niego wybrał z taką ilością dziur, że na pewno jego auto a zwłaszcza zawieszenie mocno ucierpiało. Ja miałem tą satysfakcję, że chyba aż tak bardzo nie przepłaciliśmy. Pokój w guest hausie Dhanin Taman Inn poleconym na blogu Łukasza " Kędy " Kędzierskiego mieliśmy z widokiem na pałac wodny, który od godz. 17-tej można było zwiedzać za darmo. Cena za nocleg 300 000 IDR oczywiście ze śniadaniem.



Przed zmierzchem rzuciliśmy okien na pobliskie tarasy ryżowe, na które chciałem rano wybrać się na wycieczkę oraz zwiedziliśmy pałac wodny, gdzie dziewczyny karmiły pływające kolorowe karpie koi. A potem obiadek, gdzie poznaliśmy fajnego pana, który dużo nam opowiadał o historii, kulturze, zwyczajach i tradycji Balijczyków ( między innymi o ceremonii pochówku, kremacji, zamążpójścia ). Zaraz potem dziewczyny poszły do pokoju a ja skorzystałem z okazji i zacząłem buszować w internecie. Długo to nie trwało bo za chwilę przybiegła Hania i z obłędem w oczach stwierdziła, że Musia nie wejdzie do pokoju bo coś w nim chrobocze.  Cóż poszedłem do pokoju, sprawdziłem każdą dziurę, każdą szczelinę i  każdy mysi kąt i nic po prostu nic tam nie było. Uspokojona żona w końcu weszła do pokoju i położyliśmy się spać. Na krótko, bo po chwili obudziło mnie głośne łomotanie w ścianę, po czym głos " ge-ko, ge-ko, ge-ko " co raz cichszy. Co za cholerstwo  - znowu przeszukanie i znowu nic, czyżby jakaś żaba?, wyszedłem na zewnątrz z latarką i dalej nic. I tak prawie przez całą noc - na szczęście moja żona uspokojona moimi przeszukiwaniami  przestała zwracać uwagę na te odgłosy i zasnęła.

15.07.2013 Tirta Gangga

               Tym razem żadne Muminki nas nie budziły więc po nocnych przygodach sam wstałem i poszedłem na pobliskie pola ryżowe. Niebo było zachmurzone ( cóż w końcu to Bali ) ale słoneczko co chwilę wychylało sie zza chmur, dając nadzieję na trwałą poprawę pogody. Tarasy przy Tirta Gangga nie są tak piękne jak Tegalalang, lecz  zależało mi na uchwyceniu pracy ludzi. Zacząłem schodzić w dół tarasów poruszając się po groblach porośniętych trawą i ściętymi pędami krzewów, obserwując i fotografując pracujących rolników. I tak sobie chodziłem, chodziłem zagłębiając się coraz niżej aż w pewnym momencie idąc niepewną groblą straciłem równowagę, noga mi się ześlizgnęła i jak nie wyrżnąłem pełnym impetem na niższy taras - a, że jest to ok. 1,5 m. wysokości więc cały skąpałem się w błocie - koszula, spodnie, torba fotograficzna, twarz z okularami a co najważniejsze - aparat. 
Dobrze, że zadziałał instynkt, bo odruchowo miałem rękę trzymającą aparat w górze - dzięki temu nie został zanurzony cały w błocie. Niezły ubaw mieli pracujący rolnicy widzący totalnie upieprzoną w błocie ofermę. Eeeee tam najważniejszą sprawą było sprawdzenie czy aparat działa a nie mój kretyński wygląd. Załączyłem go - działał - szkiełko w muszli było od środka lekko przybrudzone, wszystkie funkcje działały prawidłowo, obiektyw nie dostał w tyłek bo miał założony filtr polaryzacyjny. Odetchnąłem z ulgą, bo do końca podróży zostało jeszcze sporo dni. No to zacząłem doprowadzać swój wygląd do porządku wykorzystując świeżą wodę przelewającą się z jednego poziomu na drugi. Jako tako umyłem się i zacząłem wracać do pokoju.  Będąc już na górze tarasów jeszcze raz sprawdziłem aparat - o Jezuniu nie działał, tragedia -  nie działał, wyświetlacz pokrył się od wewnątrz mgiełką wilgoci  a po chwili pojawił się ogólny błąd i aparat zamilkł. Mina Nicolasa Cage`a znowu pojawiła się na mojej twarzy, zły na siebie i na cały świat powlokłem się do pokoju. Moje dziewczyny jak mnie zobaczyły i usłyszały co przeżyłem nie wiedziały czy mi współczuć czy śmiać się ze mnie. Nie martw się stwierdziła żona z trudem opanowując śmiech -  trzeba go porządnie wysuszyć, będzie dobrze  - mówisz? odpowiedziałem ze zbolałą miną. Mówię - tylko nie rób takiej miny  - idź się wykąpać i razem pójdziemy na tarasy bo się nam nudzi a ty bez nas kiedyś się zabijesz. I jak zbity pies grzecznie wykonywałem dokładnie co moja żona zadecydowała. 
Wyruszyliśmy na tarasy na polach - wyjąłem baterię i wystawiłem aparat, żeby się suszył. Zdjęcie zamieszczone poniżej całkowicie przedstawia dramaturgię tego wydarzenia.

O ja biedny i nieszczęśliwy oj biada mi biada
Wyszło piękne słońce i po pół godzinie zauważyłem, że mgiełka zaczyna powoli znikać a po godzinie zniknęła całkowicie.
 Z duszą na ramieniu włożyłem baterię i pełen nadziei włączyłem zasilanie. Działa, działa - hurrrra udało się -  darłem się jak głupi. I tak w ten sposób fart Mucho Travel po raz enty w czasie tej podróży zatriumfował.





Wróciliśmy do hotelu późnym popołudniem, załatwiliśmy jutrzejszy przejazd do przystani promowej w Padang Bai za 200 000 IDR i poszliśmy na obiad. Wczoraj poznany znajomy stwierdził, że przyczyną wczorajszych nocnych hałasów był gekon, który drze japę w okresie godowym. Uspokojeni tym wyjaśnieniem położyliśmy się spać, nie na długo bo gekonisko znowu dało znać o sobie " ge-ko, ge-ko, ge -ko...... "

16.07.2013 Tirta Gangga - Gili Air

              Ge-ko, ge-ko.....hej miski czas wstać w takim harmiderze obudziliśmy się i po śniadaniu wsiedliśmy do taksówki. Po ok 2 godzinach jazdy dotarliśmy do przystani promowej Padang Bai. Tam dostaliśmy się pod skrzydła jednego z wielu przewoźników  i wykupiliśmy  tzw shuttel bus do Gili Air czyli bilet na bus połączony z przeprawą promową na Lombok,  przejazdem z Lembar do Bangsal  ( port do Gili Air ) oraz  łodzią do Gili Air. N promie początkowo siedzieliśmy na fotelach wewnątrz promu ale było tam za zimno 
( wszyscy Azjaci mają chyba niezłego fioła na punkcie klimy, bo zawsze ustawiają temperaturę na minimum ) i wyszliśmy na zewnętrzny pokład. Tadziu Marcol na swoim blogu pisał, że płynąc na Lombok widzieli płynące przed nimi delfiny, więc większość czasu spędziłem na czuwaniu gapiąc się w morze. Efekt był taki, że po zejściu z promu wyglądałem jak panda wielka - twarz opalona z otworami na oczach po okularach. A niebo przez cały czas było przychmurzone co mnie nie dziwi bo w końcu to Bali. Do Lembar  na Lomboku przypłynęliśmy o16 tej.
Zaraz po wyjściu z promu zostaliśmy przekazani kierowcy następnego busa ( trzeba naganiaczom pokazać karteczkę z logo f-my przewozowej ), który miał nas zawieźć do przystani Bangsal.


 Po drodze skorzystaliśmy z okazji i zatrzymaliśmy w Mataram aby zrobić w sklepie zakupy. Przykładowe ceny w Indonezji: coca cola 4 500 IDR; kawa w puszczce 7 000 IDR, woda 0,5 l. – 4 000 IDR.  

Znają nas na całym świecie
 W drodze pomiędzy Mataram a Bangsal przejeżdżaliśmy przez małpi las. Całe mnóstwo małp . Siedziały wszędzie na murkach, ulicy, drzewach, poboczach - jakby czekały na stopa albo na okazję. Warto na chwilę zatrzymać się na punkcie widokowym skąd rozpościera się piękna panorama lasu deszczowego na tle morza. Do Bengsal    przyjechaliśmy ok.  godz. 15-tej. Zjedliśmy obiad w pobliskiej restauracji i wynegocjowaliśmy powrót shuttle busem do Kuty za 160 000 IDR / osobę. O godz. 16.30 wsiedliśmy do łodzi i ok. 40 min. później dopłynęliśmy do Gili Air. 
Dorożką za  50 000 IDR dojechaliśmy do Salabose Hotel i jednemu z chłopców tam pracujących oznajmiliśmy, że po wcześniejszej rozmowie z Billy`m mamy  zarezerwowany pokój. Kiwnął ze zrozumieniem głową i zaprowadził nas do dużego obszernego pokoju z klimatyzacją, dużą łazienką. Cholera coś mi tu nie grało bo nasz domek miał być z wiatrakiem a dach kryty strzechą. Okazało się, że Billa nie było, bo wyjechał na Lombok, oczywiście o naszej rezerwacji nikogo nie poinformował ( interes prowadzi z dwoma braćmi Harrym i starszym, którego imienia nie pamiętam ). Ale w związku z tym, że pokazałem z jakiej strony w internecie korzystałem i nasze domki do jutra były wszystkie zajęte ( znowu zawalił
 Billi ),więc pozostaliśmy w tym pokoju za ustaloną telefonicznie cenę ( 250 000 IDR / noc ze śniadaniem ). Chwilę później wyszliśmy w głąb wyspy na rekonesans - sprawdzić gdzie jest plaża z rafą, gdzie można coś przekąsić, wypożyczyć ABC itp. Kiedy wróciliśmy do pokoju była już późna noc.


17.07.2013 Gili Air

                 Obudziłem się wczesnym rankiem przed dziewczynami, żeby pójść na rekonesans w głąb wyspy, gdzie mieszkają tubylcy. Aparat w łapę i na łowy. Wyspa jest malutka, dookoła niej wiedzie promenada wokół której zbudowane są hotele. Jest ich całe mnóstwo więc naszym zdaniem nie ma konieczności  wcześniejszej rezerwacji ,  bo na pewno można znaleźć coś interesującego w dobrej cenie.

Sielska atmosfera

Tubylcy mieszkają w małej wiosce w centrum wyspy i akurat wysyłali dzieci do szkoły ubrane w mundurki. Poszwendałem się trochę wokół domostw i wracając do dziewczyn wypożyczyłem na 2 dni dla 3 osób ABC snorkelingu za 40 000 IDR. Dziewczyny już wstały więc poszliśmy na śniadanie, po śniadaniu okazało się, że musimy przenieść się do domku, który zamówiliśmy, co też zrobiliśmy. Parę słów o obsłudze hotelu - szefem naszej części ( bungalowów ) był Harry i Billi, który jak wiadomo siedział na Lombok natomiast drugiej części trzeci brat, którego imienia nie pamiętam. Do pomocy mają dwóch chłopaków Duna i Ahmeta oraz panią ( chyba żona Harrego ), która robiła śniadania. Dun wygląda jak Slash ( brakuje mu tylko cylindra ) i razem z Ahmetem tworzą obok Jay`a i Cichego Boba najbardziej najaraną parę na świecie. Nie wiem co biorą - grzybki, zioło ale musi być tego dużo, bo mają niezłą całodzienną korbę. Zresztą na całej wyspie panuje ogólna dostępność grzybków - można dostać pizze z grzybkami ( 100 000 IDR ), mushroom juice zwany też inaczej " ticket to the moon " ( 150 000 IDR ). Nam Harry proponował sok z grzybkami za 100 000 IDR. Czy spróbowaliśmy?.......... .................. 
Po przeprowadzce do bungalowu wzięliśmy ręczniki, ABC i poszliśmy na plażę opalać się i popływać. Najładniejsza rafa jest ok. 200 m. za przystanią portową, więc tam spędzaliśmy czas. Rafa jest trochę podobna do tej z Dahabu w Egipcie bo ok 30 m. od brzegu kończy się  i zaczyna głębia - niesamowite wrażenie. Generalnie rzecz biorąc Egipt co tu dużo mówić ma najpiękniejszą, najbardziej kolorową rafę na świecie ( nie wiem jak jest w Australii ), może nie ma tam diabłów morskich, żółwi ale kolory są takie, że palce lizać. Na Gili i Komodo rafa też jest ładna ale bez porównania z rafami wokół Synaju. Polecam kupno na plaży świeżego ananasa wykrojonego nożem w ciekawy wzór - wygląda  jak lód i smakuje pysznie.

Struganie ananasa
Powróciliśmy do hotelu - Harry z nawaloną ekipą już czekał................:))))))))

Blask księżyca
 

18.07.2013 Gili Air

                 Obudziliśmy się późnym rankiem pełni wrażeń wczorajszego wieczora, zjedliśmy śniadanie i znowu ruszyliśmy na plażę. Długo tam nie pobyliśmy ( bo wszyscy byliśmy już ładnie opaleni ) i wracając postanowiliśmy dojść do hotelu z odwrotnej strony, czyli okrążyć wyspę. Po godzinie dotarliśmy do hotelu, wzięliśmy prysznic ( uwaga na wyspie nie ma słodkiej wody !!!! ) i wyszliśmy na obiad. Idąc do restauracji  spotkaliśmy brzuchatego Harrego, który  zaproponował nam w jutrzejszym dniu  żółwie safari za 150 000 IDR od osoby ( cena wraz z ABC ). Nie mieliśmy żadnych planów na jutro a Hania bardzo chciała popływać z żółwiami więc się zgodziliśmy. A przy restauracji  spotkaliśmy Patryka i Emilkę, którzy doszli do wniosku, że Kuta nie jest najlepszym dla nich miejscem i spróbują z Gili ( wszystkich wtedy gorąco namawialiśmy na Ubud, Gili i Komodo ). Wyspa im przypadła do gustu, szczególnie Emilce, która bierze lekcje nurkowania.  Wracając z obiadu poczułem się źle - zaczęły mnie brać dreszcze, pojawiły się mdłości - nocą było mi zimno i chyba miałem temperaturę, więc wspólnie postanowiliśmy, że jutro nie pojadę na żółwie bo i tak nie będzie ze mnie żadnego pożytku więc będę spał, spał i jeszcze raz spał ( sen to dla mnie najlepsze lekarstwo ).

19.07.2013 Gili Air żółwie

              Rano dalej czułem się nie najlepiej, więc dziewczyny poszły na przystań a ja spałem. Żółwie safari to nic innego jak objazdówka po archipelagu Gili ( Air, Meno, Trawangan ) do miejsc gdzie one najczęściej się pojawiają. Biura, które to organizują są tak pewne zobaczenia gadów, że zwracają pieniądze jeśli ktoś ich nie zobaczy. Oczywiście pierwszą osobą, która zobaczyła żółwia była Magduśka - a Hania miała frajdę bo miała go na wyciągnięcie ręki. W trakcie wyprawy podczas wchodzenia na statek po drabinie Magduśka przytrzasnęła sobie palec u ręki, który jak się potem w Polsce okazało był złamany. Ale ból był do zniesienia więc moja dzielna żona wytrwała do końca podróży nie marudząc. A takie zdjęcia wykonała moja Hania











 Dziewczyny wróciły zadowolone po południu ja czułem się już zdecydowanie lepiej więc razem ruszyliśmy coś zjeść i przy okazji kupić jakieś wcześniej upatrzone pamiątki

20.07.2013 Gili Air - Kuta

            Rano po śniadaniu zapłaciłem Harremu i poszliśmy do przystani - pokazałem wykupiony bilet i nie musiałem o nic się martwić - łódź, potem bus do przystani, prom na Bali - wszystko jak po sznureczku. Jedyny problem to pogoda - Bali powitała nas oczywiście ołowianymi chmurami i przymusowym 2 godzinnym postojem na redzie przed portem ( przez chwilę obawiałem się, że nikt o tej porze nie będzie na nas czekał z transportem do Kuty, bo wpływając do portu zaczynało już zmierzchać ).

Pogoda na Bali

 Na szczęście bez problemów zapakowano nas do kolejnego busa i pojechaliśmy dalej. Wylądowaliśmy w centrum Kuty ok. 20-tej. Magduśka w restauracji pilnowała bagażów a ja z Hanią poszliśmy szukać noclegu - znaleźliśmy w guest hausie Surf Doggie Inn za 300 000 IDR / noc ze śniadaniem. A, że dojście do hotelu szło przez wąskie uliczki, więc my znowu gęsiego darliśmy się odganiając wszelkie myszowate i szczurzaste. Wyładowaliśmy bagaże i wesoło gęgając gęsiego poszliśmy na kolację. Szukając restauracji zauważyłem, że w pobliżu placu gromadzi się duża grupa ubranych w białe, regionalne stroje mężczyzn. Po chwili okazało się, że za chwilę zacznie się darmowy spektakl tańca balijskiego opartego na muzyce granej na garongach. I jeszcze raz Bali mimo zmienności pogody pokazało nam swoje magiczne oblicze. Dzień, który wydawał się stracony skończył się 1,5 godzinną ucztą dla oczu i ducha.
I jak tu się nie zakochać w Bali?

21.07.2013 Denpasar - Jakarta

             Lot mamy o godzinie 13.00 więc miśki obudziły nas o godz. 9.30, śniadanie, taksówka za 60 000 IDR, lotnisko Denpasar, odprawa bagażowa, opłata lotniskowa 40 000 IDR / osobę i z żalem opuszczamy Bali - może kiedyś tu jeszcze wrócimy? - przy okazji orangutanów oraz plemion na Papui. Kto wie, kto wie - moja Magduśka przez wpadkę ze szczurami na razie nie chce o tym słyszeć ale pożyjemy - zobaczymy. Po przylocie złapaliśmy taksówkę " blue bird " i pojechaliśmy do hotelu Alinda . 
Pojechaliśmy - trudno to nazwać jazdą, bo taksówkarz załadowawszy nasze klamoty próbował domknąć bagażnik - głośne łup, łup  - łup, łup przez jakiś czas ożywiało nastrój na postoju taksówek aż pan wziął sznurek i taśmę i domowym sposobem związał bagażnik. Jedziemy - ale po 5 minutach pan zatrzymał auto na poboczu i znowu z tyłu rozległo się 5-minutowe łup - łup. W końcu po 10 minutach kierowca ostatecznie zatrzymał auto i kazał przesiąść się do innej stojącej z tyłu taksówki. Jedziemy - po 5 minutach jazdy jak coś nie pierdyknie z tyłu - znowu bagażnik? nieeee to tylko szyba tylna pękła  - nie za dużo przygód jak na godzinę jazdy?. Nie bo taksówkarz przez 15 minut szukał adresu hotelu. Zapłaciliśmy mu 100 000 IDR 
( razem z bramkami na autostradzie ). Na szczęście hotel miał wolny pokój ( 240 000 IDR / nocleg ), bo jadąc do niego zaczęło padać a potem lać jak z cebra co mnie wcale nie zdziwiło -  w końcu to pora sucha w Indonezji. Jeszcze tylko wypad na obiado - kolację i trzeba wyspać się  przed długim powrotnym lotem.

Jakarta - egzotyka jest nawet w stolicy

22.07.2013 Jakarta - Polska

            No to chyba ostatnie miśki podczas tych wakacji - pobudka, śniadanie, taksówka za  100 000 IDR, opłata lotniskowa 150 000 IDR/ osobę i lecimy do Colombo. W Colombo mamy 7 godzin postoju więc nawet przeszła nam taka malutka myśluńka - a może skorzystać z okazji?. Ale nie  - lotnisko od miasta dzieli 30 km, pada deszcz, i zaczyna zmierzchać,  więc może następnym razem - zwłaszcza, że można tam zobaczyć wieloryby a to niezły argument na moją żonę i Hanię. Jeszcze tylko zakup w strefie wolnocłowej cejlońskiej herbaty o różnych smakach i wsiadamy do samolotu do Rzymu. W Rzymie mamy tylko 2 godziny, żeby przesiąść się do samolotu do Berlina ale wszystko na szczęście przebiega bardzo sprawnie. W Berlinie dzwonimy na parking i po wielu perypetiach językowych udaje nam się znaleźć miejsce spotkania z busem -  jedziemy na parking, przekładka bagaży do naszego auta i czeka nas tylko 5 godzin jazdy do Jaczowa, Bulinexa i sąsiadów. Docieramy szczęśliwie - Magduśka jak zwykle do ogrodu a ja spać bo niestety rano następnego dnia muszę iść do pracy. Rzeczywistość jest bardzo bolesna.............

Ps. Serdeczne podziękowania dla  Tadzia Marcola i Łukasza " Kędy " Kędzierskiego - bez ich pomocy nie byłoby tej podróży. Słowa uznania dla chłopaków z pracy - Roberta, Pawła a szczególnie Mirka i Piotrka - czapki z głów - nie wiem jak wam się odwdzięczę.

15 komentarzy:

  1. Zacząłem czytać.... super. Małe sprostowanie: na nazwisko mam Marcol ( marcolt to login powstały z nazwiska i pierwszej litery imienia). Nie ma to jednak żadnego wpływu na zawartość bloga

    OdpowiedzUsuń
  2. Sorry Tadziu już poprawiłem :)))

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam:)
    Czytało się jak powieść, lekką, z humorem i entuzjazmem napisaną.
    Za miesiąc będę w Indonezji i w związku z tym mam prośbę o kontakt emailowy. Ponieważ planuję krótki samodzielny wypad na Jawę z Bali chciałabym podpytać o kilka rzeczy. Mazik_76@tlen.pl
    Pozdrawiam
    Marzena

    OdpowiedzUsuń
  4. Przepiękne zdjęcia. Siedzę i po prostu zazdroszczę. Oglądając te zdjęcia przypomniała mi się powieść Beaty Pawlikowskiej - Blondynka na Bali, szczególnie świątynia Candi M. Obserwuję cudwony bllog ~!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję:)))) i tak jakoś milutko się zrobiło w ten deszczowy wieczór - fajny post, w tle sączy się Coldplay, w kominku skrzypi, Bulinex zwinięta w kłębek smacznie chrapie, dziewczyny coś tam razem robią - kiedy spadnie śnieg?. Ktoś wie?

      Usuń
  5. Wspaniały blog - przeczytałam wszystko od deski do deski i dzięki Twojemu opisowi podróży, będę miała ułatwione planowanie naszej miesięcznej wyprawy do Indonezji.
    Pozdrawiam serdecznie,
    Ewa, mąż i dzieci (5 i 7 lat)
    P.S. Wybierzcie się na Filipiny bo nasze następne wakacje będą właśnie tam - chętnie poczytam Twoje kolejne recenzje z podróży :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Witam sedecznie,
    my rowniez w trojke wybieramy sie w pazdzierniku do Indonezji.
    Czy liczyliscie laczne koszty podrozy?
    Na jaka (mniej wiecej oczywiscie) kwote musimy sie nastawic?
    Planujemy 16 dni na miejscu,nie liczymy na luksusy.
    Pozdrawiam serdecznie.
    Krystian

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żaden problem - łączne koszty na 3 osoby w takiej opcji, czasie i programie imprezy ok. 15,5 tyś. złotych. Z perspektywy czasu widzę teraz jakie błędy popełniłem - niepotrzebny przejazd z Gili aż do Denpasar ( można było przejechać tylko do Mataram i tam złapać lot do Jakarty - oszczędzając czas i kasę na przejazd ). Jeśli chcecie zobaczyć smoki - to można zorganizować sobie rejs z Bali do Flores - pełno ofert biur na Bali - trzeba tylko porównać koszty przelotów w obie strony, spania, jedzenia, i wycieczki na miejscu z tym co oferuje biuro - może będzie taniej ( tak chcieli płynąć Patryk i Emilka - opisani na blogu ).
      Wszystko zależy od tego co chcecie zobaczyć :))))
      Pozdrawiam - i życzę udanej wyprawy ( zazdroszczę Wam !!! )

      Usuń
  7. Wspaniały blog, wzorowalismy się na waszej wyprawie. Niestety nie poszło nam wszystko zgodnie z planem. Odwołany lot na bali z powoduwulkanu, na Flores nie poplynelismy bo sztorm, wylot z yogakarty niemozliwy bo niestety nie dali nam wizy w Jakarcie! Przestrzegam wszystkich przed tym. Ogólnie było super, koszt na lipiec 2015 to ok.7600 od osoby, bardzo dziękujemy za cenne wskazówki

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za ciepłe słowa
      Ps. Że tak się zapytam to co udało Wam się zwiedzić? ( Pechowcy roku - nagroda murowana )

      Usuń
  8. Wspaniała podróż. Jeszcze nie miałem okazji tu być, ale z pewnością się wybiorę

    OdpowiedzUsuń
  9. Twój blog jest bardzo ciekawy. Mam nadzieje, że dodasz kolejny wpis.

    OdpowiedzUsuń