Włochy 2016



Wprowadzenie:


             Tak, tak - wiem -  miała być Azja, miało być pięknie, ciepło  i egzotycznie. Loty balonem nad Paganem, jezioro Inle, Mandalai, plaża - mówiąc krótko Birma z międzylądowaniem w Kuala Lumpur i krótkim zwiedzaniem Malezji, powiązanym z obowiązkowym uzupełnieniem zapasów herbacianych na Cameron Highlands. Bilety w bardzo okazyjnej cenie wykupione w czerwcu 2015 i zarezerwowane na luty 2016 w Turkish Airlines. Tylko lecieć.
             Na przeszkodzie stanęła proza życia - krótko mówiąc moja choroba. Kiedyś jak porządnie stanę na nogi, to opiszę tę sytuację - ku pokrzepieniu serc dla innych, kochających podróże, dotkniętych tym samym losem, z przeświadczeniem, że mimo kłód rzucanych przez życie pod nogi nie warto się załamywać i trzeba realizować swoje marzenia. A tymczasem wracamy na ziemię. O czym ja to miałem ? A - ha Włochy. No właśnie lekarz autorytatywnie stwierdził, że dla mojego dobra nie mogę na razie jechać do Azji ale Europa jak najbardziej jest wskazana - pod warunkiem w miarę możliwości unikania słońca, jedzenia ostrych, smażonych, grillowanych potraw, picia gazowanych napojów i alkoholu, jedzenia słodyczy, lodów, palenia papierosów - czego nie wymieniłem? Na szczęście seksu. Spośród czterech krajów ( Francja, Niemcy, Włochy, Grecja ) wygrały Włochy  - bo moja żona stwierdziła, że język włoski jest najseksowniejszy na świecie ( i znowu o seksie ), bo jest Cinque Terre, pizza, mozarella, mafia, camorra i bunga - bunga - seks  uber alles ).  Włochy zawsze gdzieś tam kręciły się w orbicie moich zainteresowań, niestety na przeszkodzie stawały niebotyczne ceny za nocleg w trakcie sezonu turystycznego. Aż wreszcie stał się cud i ktoś mądry stworzył coś takiego jak www.airbnb.com. Absolutnie proszę mnie nie posądzać o jakieś działania reklamowo - marketingowe dla tej aplikacji -  trafiłem na nią zupełnie przypadkowo, podczas czytania jakiegoś artykułu o tematyce podróżniczej w tygodniku. Postanowiłem sprawdzić i okazało się, że ceny mieszkań ( tak, tak całych mieszkań ) w czasie interesującego mnie terminu kształtowały się w średniej cenie ok. 70 zł/osobę/noc, co w porównaniu z cenami guesthausów, agroturystyki, gdzie do dyspozycji jest tylko pokój z łazienką stanowi przyjemną finansowo alternatywę.
Kiedyś mojemu sąsiado-przyjacielowi Panu Prezesowi powiedziałem - wiesz co jest najbardziej fajnego dla mnie w podróżach? - w 50 % planowanie a dopiero druga połowa zwiedzanie. Uwielbiam planować wyjazd, rezerwować noclegi, to jest takie ekscytujące, adrenalina bucha - będzie się podobało czy nie, wpieprzymy kasę czy nie. Warunek był jeden - każde mieszkanie / apartament musiał mieć naszą, wyłączną kuchnię bo lekarz oprócz rzeczy zakazanych podał mi litanię rzeczy  nakazanych np.  przyrządzania dla mnie potraw z rzeczy mało przetworzonych, gotowanych np. zup a jak wiemy aby zrobić dobrą zupę dla dobrego męża dobra żona musi mieć do swojej dyspozycji i wyłączności dobrą kuchnię. O mamma mija !!!!.
Po długich poszukiwaniach znalazłem to co szukałem i poza noclegiem w Pompejach, który miał jedynie zapewnić spanie ( i to już wywołało niepokój i lekką panikę na twarzy mojej żony  - bo dobrej kuchni tam nie było ) wszystkie miejsca pobytu są jak najbardziej godne polecenia. Adresy pobytu podam w trakcie opisu następnych dni, bo inaczej nie czytalibyście dalej. Nie ma tak lekko. A oto plan wycieczki: Sarzano ( Liguria ) - Chianti ( Florencja ) - Chinciano Terme ( Toskania ) - Pompeje - Alberobello.

Dzień I-szy wyjazd do Sarzano 20.07.2016.


                Będzie to pierwszy nasz duży wyjazd samochodem, w końcu jest nas trzech kierowców w rodzinie, bo Hania po skończeniu 18 lat ( latka lecą - w Tajlandii była 13 letnią dziewuszką ), szybko zdała egzamin na prawo jazdy i teraz jest pełnoprawnym kierowcą co się zowie. Po przygotowaniu słoików z daniami dla mnie, wykupieniu ubezpieczenia, spakowaniu walizek, sprzętu foto ( a jak !!! ), załadowaniu warzyw, owoców ( samochód wyglądał jak szalony obwoźny warzywniak, tu wystaje marchewka, tam natka pietruszki, seler w koszyku, tam słoiki dzwonią, jabłka się rumienią, banany prostują...). Ale nic to, jak mawiał Mały Rycerz, ostatnie wytyczne dla sąsiadów w sprawie tradycyjnego już podlewania kwiatów, karmienia Bulinexa i rybek w oczku wodnym, wciskamy się do auta i jedziemy.
Trasa przebiega głównie autostradami. Pierwsze tankowanie urządzamy przed granicą z Niemcami ( ważna rzecz - nie tankujcie na autostradzie - my zjechaliśmy na chwilę do Zgorzelca - paliwo jest o wiele tańsze. Tankujemy po korek i po chwili przekraczamy granicę - potem Drezno, Chemnitz, Norymbergia, Monachium, Insbruck ej stop, stop nie tak szybko -  wróć do Monachium - w jego okolicach zastanawiamy się nad zboczeniem ( tylko bez negatywnych skojarzeń ) z trasy i przejazdem pod Neuschwanstein ( kocham precyzyjny język niemiecki w dosłownym tłumaczeniu nowy łabędzi kamień ) czyli słynny zamek Szalonego Ludwika. Krzysio Hołowczyc podpowiada nam jednak, że to trochę za daleko jak na zboczenie ( 150 km ) i jedźcie moi mili dalej, zostawcie to sobie na powrót. Po przejechaniu ok. 700 km przekraczamy granicę z Austrią i szybko zjeżdżamy do miasteczka przygranicznego Kufstein. Tam ponownie tankujemy po korek ( olej napędowy kosztuje ok. 1 euro i jest tańszy niż  Niemczech ), kupujemy winietę po 8,80 euro za 10 dni ( naklejamy ją w lewym, górnym rogu przedniej szyby ), robimy kolejne zakupy na drogę, konsumuję wcześniej przygotowaną w domu zupkę i w drogę.
Od Monachium krajobraz stopniowo przechodzi od nizinnego po pagórki, z gęsto usianymi plantacjami chmielowymi aż do wysokogórskiego, który dominuje w całej Austrii. Neuschwanstein co prawda nie widzimy ale przejeżdżając obok Monachium podziwiamy piękną bryłę stadionu Alianz Arena, gdzie mecze rozgrywa nasz Robert Lewandowski. Pozdrawiamy go z daleka i... gdzie ja w końcu jestem? A w Austrii - 2 godziny jazdy i jesteśmy już przy tunelu granicznym austriacko - włoskim. Niestety oprócz winiety musimy zapłacić za przejazd tym tunelem. Koszt – 8 euro.  No to jeszcze tylko 380 km włoskich autostrad i jesteśmy w domu -  w Sarzano u Sereny. Przejazd tą drogą kosztuje nas 45 euro i o ok. 1 w nocy wjeżdżamy do Sarzano. I tu nasz Krzysio po raz pierwszy nawala, bo widzi adres ale za chiny ludowe nie jest w stanie do niego nas zaprowadzić, bo brnie a to w jakieś ślepe uliczki, a to w jakieś zamknięte zakłady blacharskie. W końcu jakimś cudem udało nam się zlokalizować adres domku, gdzie na szczęście czekała na nas lekko zaniepokojona Serena. Przekazała nam klucze, a my po wypakowaniu spożywczaka poszliśmy spać. A zapomniał bym o adresie - a guzik  - czytać następny dzień.

Dzień drugi Sarzano - Lerici 21.07.2016 

     
       Pierwsze dni naszego pobytu były zaplanowane na odpoczynek, łapanie słońca, krótko mówiąc plażowanie. Rano wyruszyliśmy z żonką na krótki rekonesans po okolicy  - blisko sklep, pizzernia, przystanek autobusowy jeżdżący do centrum Sarzano. Po zrobieniu zakupów na śniadanie wróciliśmy do naszego mieszkanka. Mieszkanie czyste, duże, w pełni wyposażone ( kuchnia, łazienka, lodówka, zmywarka, pralka ). Po śniadaniu i przygotowaniu dobrych zupek dla mnie, wsiedliśmy w auto i pojechaliśmy zrobić małe rozeznanie na dworzec kolejowy w Sarzano, w sprawie połączeń do miasteczek Cinque Terre, bo jak przeczytałem -  we wszystkich są potężne problemy z parkowaniem. Po uzyskaniu informacji ( do Cinque można dojechać  tylko z przesiadką w La Specii, bilet kosztuje 5,50 euro/osobę, pociągi odjeżdżają co godzinę ) pojechaliśmy szukać " języka ", który podpowiedziałby nam, gdzie można blisko w fajnych warunkach poplażować. Okazało się, że Lerici jest tą miejscowością, którą szukaliśmy. Nastawiamy nasze Krzysiątko i jedziemy. Po 20 minutach jazdy Hołek nas pozdrowił, bo dojechaliśmy pięknego, małego kurortu z piaszczystą plażą i płatnym dużym parkingiem. Pogoda - brzytwa, słońce, co było dla nas lekkim zaskoczeniem, bo niebo nad Sarzano było lekko przychmurzone. Ustalamy, że jak dziewczyny będą miały dość, to zadzwonią po mnie i przyjadę po nie ( w końcu jednym z zakazów lekarza było unikanie słońca ). Po 3 godzinach telefon się odezwał, zostawiłem samochód na parkingu ( 2 euro za godzinę postoju ) i poszliśmy poszukać jakiejś fajnej knajpki i ogólnie poszwędać się po starym mieście. Wąskie uliczki, pełno, ładnie wkomponowanej zieleni i kwiatów, pstrokate kolory elewacji budynków. I jeszcze ciepłe światło zachodzącego słońca. Poniżej zdjęcia kilku klimatycznych miejsc Lerici.

Port w Lerici

Urocze zaułki Lerici

Cóż urzekło nas to miasteczko, a jeszcze bardziej jedzenie w knajpce. Tak pysznej pizzy ( tak przynajmniej twierdziły moje Panie ) nigdy nie jadły. Ceny jak na włoskie warunki przystępne ( 8 euro za pizzę; napoje 5 euro za butelkę coli lub wody mineralnej ). W wesołych nastrojach wróciliśmy do naszego mieszkanka, planując po drodze następny dzień. O czymś zapomniałem – ach tak adres -  Via Paternino 1 Sarzana ( tel. +39 339 103 1202 )

Dzień trzeci Sarzano - Lerici - Monterosso - Riomaggiore 22.07.2016


                    Rano tym razem z Hanią pojechałem do sklepu warzywnego i piekarni po pieczywo na śniadanie, warzywa i owoce  - bo żelazny zapas wzięty z domu ku rozpaczy nas wszystkich zaczął się zbyt szybko kurczyć. Po tradycyjnym i niemalże już rytualnym śniadaniu i tudzież tradycyjnym  przyrządzeniu dobrej zupy -  wyjazd z tradycyjnie pochmurnego Sarzano, do tradycyjnie słonecznego Lerice. Tradycyjnie czekam na telefon od moich dziewuch i po powrocie do Sarzano postanawiamy  nietradycyjnie  - pojechać do Cinque Terre. Na pierwsze uderzenie pójdzie Monterosso, bo  przeczytałem, że nie ma problemów z parkowaniem i jest to dobra baza wypadowa do pozostałych miasteczek.
Po około 1,5 godzinach ekwibry...ekwilyry....ekwilibrystycznej ( uwielbiam wymawiać to słowo ), po wściekle krętej i wąskiej drodze, wijącej się po zboczach gór, tuż nad urwiskami, przepaściami, rozpadlinami, ziejącymi jarami, jarającymi ziejami. Oczywiście Krzysio nie byłby sobą gdyby nie znalazł nam skrótu wiodącego przez ścieżkę dla kóz ( na szczęście żadne auto nie jechało z naprzeciwka ). Zlani potem dotarliśmy w końcu do Monterosso. Miasteczko to, co prawda nie należy do Cinque Terre, ale stanowi świetny punkt startowy wycieczek do pozostałych miasteczek, no i ma duży parking ( godzina postoju kosztuje 2 euro ). Ok. 100 m. od parkingu znaleźliśmy dworzec kolejowy, gdzie kupiliśmy bilety do Riomaggiore ( 4 euro/osobę ). Po 0,5 h. dojechaliśmy do miasteczka. Wraz z  Magduśką zaczęliśmy szukać ładnego miejsca widokowego, a Hania doszła do wniosku, że trochę pochodzi w samotności po tym kolorowym miasteczku.

Widok z Riomaggiore

W drodze do p-tu widokowego ( którego oczywiście nie znaleźliśmy ), spotkaliśmy Polaka, który wyjaśnił nam zasady parkowania we Włoszech i na co szczególnie zwracać uwagę w Cinque Terre. Więc tak: miejsca parkingowe w każdym mieście są wyznaczone trzema kolorami linii: białe linie wyznaczają miejsca parkingowe bezpłatne  - nieograniczone czasowo lub ograniczone - wtedy trzeba mieć wykupiony papierowy specjalny zegar ( 1,5 euro w sklepach z papierosami ), w którym ustawiamy  godzinę rozpoczęcia postoju. Brak zegara w tym miejscu - mandatto ). Niebieskie linie  - to miejsca parkingowe płatne - brak paragonu od parkomatu duże mandatto. I wreszcie żółte linie są zarezerwowane dla tubylców. Staniesz w tym miejscu -  bardzo duże mandatto, a może nawet założenie blokaddo.
W Cinque Terre warto samochodem podjeżdżać maksymalnie do szlabanów oznaczających granicę miasta. Jak nie znajdziecie tam wolnych miejsc parkingowych to zawsze można zawrócić i poszukać w niedużej odległości od miasta wolnych miejsc na poboczach drogi, których jest całkiem sporo. Pogawędka z Polakiem trochę nam się przedłużyła, kiedy wróciliśmy do miasteczka, słoneczko już zaczęło przeraźliwie ziewać, wyganiając turystów w kierunku dworca kolejowego. Dołączyliśmy do rzeszy turystów i wróciliśmy pociągiem do Monterosso, a potem autem w nocy do Sarzana. Oczywiście prowadził cię Krzysztof Hołowczyc. Pozdrawiam.

Dzień czwarty Sarzano - Vernazza - Carniglia 23.07.2016


                    Rano po pobudce, prozaicznych zakupach, prozaicznym śniadaniu i oczywiście przygotowaniu dla mnie dobrej zupy przez dobrą żonę, stoczyliśmy zacięty spór o plan dnia. Ja chciałem do Cinque Terre a dziewczyny chciały poopalać na plaży bo tak miały obiecane. Zażarta walka zakończyła się zgniłym kompromisem. Jedziemy do Cinque Terre, ale w Vernazzy dziewczyny będą miały czas poleżeć na plaży. Pożegnało nas prozaicznie zachmurzone niebo Sarzana i po ok. 2 godzinach karkołomnej jazdy po jeszcze bardzie karkołomnej, krętej i wąskiej drodze dotarliśmy do Vernazzy. Pomni wczorajszych doświadczeń z Krzysiem wrzuciliśmy go do czarnej dziury schowka. Niestety co chwilę wydobywał się z niej bulgot - za 200 metrów zawróć w lewo - bo oczywiście Krzysio znowu pewnie znalazł skrót dla kóz. Moja żonka napchała sobie do ust orzeszków nerkowców, żeby w czasie jazdy nie syczeć, nie krzyczeć i nie ajajować. Udało nam się znaleźć duże pobocze ok 200 metrów od szlabanu miejskiego, gdzie zaparkowaliśmy auto, dalej do miasta idąc pieszo. Pogoda bardzo się wyprostowała, było pięknie i słonecznie w sam raz na opalanie.

Vernazza
Uliczki Vernazzy
Padam z nóg
Widok na Vernazzę

Miasteczka Cinque mają przeważnie plaże kamieniste lub żwirowe i nie sprawiają niestety czystych i zadbanych. Ale to żaden problem dla moich dam, które poszły się opalać a ja z aparatem pozwiedzać miasteczko. Z ciekawostek dotyczących Cinque Terre przytoczę jedną, że z uwagi na bardzo wzmożony ruch turystyczny i obawę mieszkańców przed zadeptaniem, władze zastanawiają się nad wprowadzeniem biletów wejściowych do miasteczek. Może to była ostatnia okazja żeby zobaczyć Vernazzę za darmo?. Po  upływie ok 3 godzin znalazłem dziewuchy i postanowiliśmy na piechotę przejść odcinek do następnego miasteczka Corniglii. Trasa początkowo jest dosyć stroma, bardzo kamienista, wymagane jest w miarę solidne obuwie. Uczucie zmęczenia dodatkowo potęguje wysoka temperatura i wilgotność powietrza ( chwilami miałem wrażenie, że jestem znowu w  Azji ). Na szczęcie niedostatki te rekompensowały piękne widoki wybrzeża, z majaczącymi w niedalekiej odległości kolorowymi miasteczkami. Kręta ścieżka wiła się wśród gajów oliwnych i bujnej roślinności porastającej strome zbocza, które dawały zbawczy cień chroniący przed upalnym słońcem.

Ścieżka do Corniglia
Corniglia a z tyłu Manarola
Corniglia
Corniglia
Córuchna

Po upływie ok. 1,5 godziny marszu doszliśmy do Corniglii. Słońce już zdecydowanie chowało się za horyzont więc doszliśmy do wniosku, że pójdziemy już na stację i wrócimy pociągiem do Vernazzy. Kupiliśmy bilety ( 4 euro/osobę ) i zaczęliśmy czekać na pociąg, który miał przyjechać o 21.14. 21.30 pociągu nie ma, komunikatu też. 21.50 cisza, pociągi w drugą stronę już pojechały peron opustoszał - została tylko nasza rodzinka, młoda parka ( demoniczny makijaż i ubiór wskazywał, że dziewczyna jest wampirzycą ) i grupka wesoło podchmielonych tubylców. Moja żona stwierdziła, że na pewno turystów jest mało na poszczególnych stacjach, dlatego nie opłaca im się puszczać co godzinę pociągu tylko co dwie, więc na pewno przyjedzie po nas o godzinie 22.14. Minęła 22.14 pociągu nie ma, słońce już zaszło, zrobiło się ciemno, młoda parka z głodną wampirzycą poszła szukać ofiary.
Zostaliśmy sami. Wreszcie o 22.30 usłyszeliśmy komunikat, że pociągi są odwołane bo włoska kolej strajkuje ( oczywiście o transporcie zastępczym nie mogło być mowy, bo i po co  - w końcu to Włochy ). I kiedy poziom mojego w...nia osiągnął p-kt zenitalny, pojawiła się na peronie rodzinka z dzieckiem, mówiąca w miłym dla ucha słowiańskim języku. Rosjanie !!!!. Zawsze to raźniej w grupie. Szybko ustaliliśmy, że  Rosjanie to nie Rosjanie tylko Rosjanie z Estonii i mają jeszcze większy problem, bo auro zostawili w Riomaggiore. Podchmieleni tubylcy zaoferowali pomoc, że znają taksówkarza, który za jedyne 100 euro podrzuci nas do Vernazzy. Z godnością odmówiliśmy szczodrej pomocy i postanowiliśmy wszyscy razem wrócić do Corniglii aby tam szukać transportu. W drodze ustaliliśmy, że jak nic nie znajdziemy, to Magduśka, Hania i Mąż rodziny ( był potrzebny jako kierowca, bo Magduśka bała się jechać po ciemku tymi serpentynami ) pójdą na piechotę, po ciemku do Vernazzy ( tak, tak -  tą samą kamienistą drogą ) i samochodem przyjadą po mnie i resztę rodziny do Corniglii ( ja niestety nie miałem sił żeby tam dojść ). Doszliśmy do centrum, gdzie na ławeczce usadowiła się miejscowa rada wesołych kumoszek, żywo omawiających wydarzenia mijającego dnia. Chyba wyglądaliśmy dość żałośnie, bo udało się Hani jedną z nich przekonać, żeby zadzwoniła po męża, by nas zawiózł do Vernazzy. Cała nasza szóstka została zapakowana do auta męża kumoszki, który zawiózł nas aż pod miejsce postoju naszego auta.
Wyciągnąłem z czarnej dziury zaspanego Krzysia i pojechaliśmy odwieźć Estończyków do Riomaggiore, gdzie stał ich samochód. Na szczęście ruch na drodze był bardzo minimalny, więc udało mi się w miarę szybko i bezboleśnie pokonać tą trasę ( Krzysio również nie miał na szczęście  swoich głupich pomysłów ze skrótami ). Do Sarzany wróciliśmy o 2 nad ranem, dumni, że mogliśmy naprawdę pomóc ludziom w potrzebie. Da swiedania.

Dzień piąty Sarzano - Piza - Strada in Chianti - Florencja 24.07.2016


                   Po krótkim spanku, śniadanku, sprzątanku zostawiliśmy klucze na ganku. Oczywiście najpierw pojechaliśmy na dworzec w Sarzano aby oddać bilety i otrzymać zwrot pieniędzy. Bileter nie znał angielskiego ( albo nie chciał znać ) i po włosku wytłumaczył nam, że nie należy nam się zwrot pieniędzy, tylko bilety możemy wykorzystać w innym czasie. Oj zagotowałem się straszliwie - na szczęście moja żona była przy mnie i kojącym głosem mnie uspokoiła. Następnym przystankiem była stacja benzynowa. Olej napędowy zwykły - 1,3 euro/litr, lepszy - 1,5 euro/litr - drogo ale cóż trzeba płacić - cholera ale gdzie?. Sklepu z kasą nie ma, więc domyślamy się, że stacja jest samoobsługowa. Oczywiście Włosi nie byliby sobą, gdyby objaśnienia obsługi dystrybutora stacji nie napisali tylko w języku.....włoskim ( w końcu jesteśmy w kraju i regionie, gdzie turystów w ogóle nie ma ).
Wspólnymi siłami  udało się nam w końcu uruchomić dystrybutor, po zatankowaniu wkładam kartę a tam pojawia się znany na całym świecie komunikat " error terminal, only cash ". Oj zagotowałem się ponownie straszliwie - na szczęście moja żona była przy mnie i ponownie kojącym głosem mnie uspokoiła. Nawiasem mówiąc jeżdżąc po Włoszech autem, miejcie bardzo dużo gotówki z sobą. Jeżeli gdzieś pisze, że można płacić kartą, to jest duże prawdopodobieństwo, że terminal nie działa i trzeba płacić gotówką.  Po 2 godzinach jazdy dojechaliśmy do Pizy, gdzie zaparkowaliśmy na darmowym parkingu ( Via Paparelli 51 ). 500 metrów stąd było wejście w obszar starego miasta.  Po następnych 500 metrach marszu, po opustoszałych ( w końcu niedziela ) uliczkach, docieramy do Campo dei Miracoli, gdzie ukazuje nam się Krzywa Wieża z katedrą i baptysterium oraz niezmierzone rzesze turystów. Turyści podpierający wieżę.  Turyści pchający wieżę. Turyści z kijami (selfie stick ) i z telefonami, aparatami automatycznymi i lustrzankami ( o to ja, ja !!! ). Nogą podeprzeć? -  nie ma sprawy. Ręka, głowa, kolano, pupa wszystko dozwolone. Wieża jako fallus też się zdarza a jakże. Akrobacje zespołowe, pojedyncze, układy choreograficzne wszystko jest. Brakuje tylko seksu klasycznego, oralnego i grupen seksu ja, ja!!!! - a może też już to było.

Podpieracz


Godzina spędzona w tym upale mocno nas zmęczyła, więc z ulgą powitaliśmy chłodne powietrze klimatyzacji naszego auta i pojechaliśmy w dalszą podróż do Strada in Chianti. Jak sama nazwa wskazuje miasteczko znajduje się w sercu regionu Chianti w Toskanii, gdzie produkuje się znakomite wina Chianti, które jak wiemy najlepiej smakuje z wątróbką i czerwoną fasolą. Miasteczko jest położone zaledwie kilkanaście kilometrów od Florencji, co jest jego kolejnym dużym plusem. Krzysio tym razem spisał się nader doskonale, bez problemu znajdując domek Diego ( Via Guglielmo Ferrero 46 Strada in Chianti tel. +39 329 123 0805 ). I ponownie spotkało nas miłe rozczarowanie, mieszkanko duże, wygodne, również jak w Sarzano w pełni wyposażone, z pięknym widokiem na okoliczne wzgórza  z uprawami winogron. Diego okazał się młodym, lekko zakręconym, miłym gościem. Podobnie jak Serena pokazał nam wszystko, przekazał nam klucze, mogliśmy się, wypakować, wykąpać, odświeżyć, wsiąść w samochód i pojechać na kolację do Florencji. Na miejsce postoju wybraliśmy Piazza Michaeloangelo, z tej prostej przyczyny, ze był darmowy, blisko było z niego do centrum a na dodatek rozpościerała się z niego piękna panorama na całą Florencję.

Florencja o zmierzchu

Ja oczywiście wpadłem w amok robienia zdjęć, co bardzo nie spodobało się Hani, która poczuła się głodna potem głodniejsza, aż w końcu bardzo głodna. Jednocześnie jej humor był coraz gorszy, czoło marsowe, spojrzenie będące połączeniem zabójcy i bazyliszka. Aż wreszcie jej poziom frustracji osiągnął maksimum i eksplodował jak korek w szampanie, jak wulkan w Pompejach, jak zatkana rura wydechowa w Syrence Bosto, wylewając potok nieutulonego w sercu żalu, że ona taka głodna, a ja tylko te cholerne zdjęcia. Magduśka śmiejąc się stwierdziła, że Hania mogła zjeść ze mną dobrą zupkę - co spowodowało jeszcze większy poziom lamentu i płaczu u Haneczki -  córeczki. Po kilkudziesięciu krokach  wisielczy humor nam się też udzielił, bo ileż można tolerować fochy, dąsania młodej damy. Sami przyznacie, że 20 kroków humorów, to aż nazbyt dużo jak na naszą cierpliwość i moja żona stwierdziła ponownie autorytatywnie:
 - Haniu mogłaś zjeść dobrą zupkę a nie teraz dąsać się i jeżeli za 10 kroków ci nie przejdzie to dostaniesz pieniądze – znajdziesz  sobie jakąś knajpę - zamówisz coś do jedzenia i spotkamy się za godzinę w umówionym miejscu. I jak zobaczyłem córuchnę płaczącą, to mi serce pękło w 10 miejscach i stwierdziłem, że nie można jej tak samej zostawić. Widok płaczącej Hani tak wzruszył stojącą obok nas kobietę, że zapytała się, czy Hania płacze bo się zgubiła. Nie -  jesteśmy razem odparliśmy wywołując na jej twarzy ogromną ulgę. Po opanowaniu i spacyfikowaniu foszastego humoru córki, żwawo podążyliśmy do centrum w poszukiwaniu fajnej, klimatycznej knajpki. Była godzina 20-ta, gdy ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że Włosi zamykają wszystkie sklepy. Zostały czynne tylko nieliczne lodziarnie, trochę restauracji. Tak turystyczne miasto powinno tętnić życiem minimum do północy, a na Piazza della Republica był tylko jakiś przypadkowy grajek i małe grupki turystów siedzących w nielicznych restauracjach. Do jednej z takich weszliśmy, gdzie dziewczyny zjadły najgorszą i najdroższą pizzę na świecie. Nawet nie pytajcie się ile wyniósł rachunek. Zresztą raz się żyje. Zawsze moim marzeniem, odkąd pierwszy raz wybraliśmy się z  żoną do Włoch ( jeszcze za czasów studenckich, kiedy liczyło się każdy grosz na takiej wyprawie ) było zjedzenie kolacji w  wytwornej restauracji w reprezentatywnym miejscu turystycznego miasta. Teraz wiem, że dobre miejsce nie zawsze oznacza dobre jedzenie.

Florencja w nocy

Dzień szósty Strada in Chianti - objazd po okolicznych winiarniach  - Florencja 25.07.2016


                   Dzień szósty zapowiadał się pięknie, słonecznie, dziewczyny rano pojechały na zakupy a ja zostałem w domu aby zgłosić Diego, że w mieszkaniu nie ma ciepłej wody. Wyluzowany Diego przyjął to do wiadomości i stwierdził, że aby naprawić usterkę będzie musiał wejść na strych. Wejście na strych było w naszej części domu, więc Diego dziarsko  wziął się do pracy, próbując opuścić drabinę. A drabina jak to drabina  - to bardzo oporna gadzina, za cholerę nie chciała się opuścić i po 10 minutach szamotaniny nasz bohater domu postanowił sprytnie zmienić kurs i zaatakować ją od góry, wchodząc na strych od strony dachu przez okno połaciowe. Oczywiście wszystko z błogim, lekko ujaranym spojrzeniem na twarzy. Po sekundzie usłyszałem łomot na dachu domu. Cóż drabina pewnie zmówiła się z oknem dachowym, bo po pół godzinach walki przyszedł do mnie sms ( Diego mieszkał w monstrualnej odległości 2 metrów od nas ), że niestety nie może wejść na strych i ciepła woda może będzie a może nie będzie. Któż to wie?. Ot taka klasyczna dla Diego filozofia życiowa. Nie ma ciepłej wody? - przeżyjemy.
Dalszą część dnia spędziliśmy na objeździe okolicznych  miasteczek i wsi, zatrzymując się -  a to w jakiejś cichutkiej winnicy, gdzie robiłem fotki, a to przy p-tach widokowych, gdzie robiłem fotki, a to w jakiejś pięknie położonej willi - hotelu, gdzie robiłem fotki, a to w jakieś przydrożnej restauracji z pysznym teramisu, gdzie robiłem fotki, a to w jakimś malutkim kościółku położonym w najwyższym punkcie miejscowości. A figę właśnie tam nie robiłem fotek. I tak sobie podróżowaliśmy wśród pięknych łagodnych wzgórz z pasącym się winogronem, klasycznymi toskańskimi willami ze stojącymi na straży alejami smukłych drzew cyprysowych, wszystko skąpane w ciepłych promieniach słońca. Chciałoby się powiedzieć -  idyllyczny obraz klasycznej Toskanii. Ej  - wróć !!!! wcale jeszcze nie klasycznej - tą najbardziej obrazkową, znaną z filmów i książek mieliśmy poznać dopiero później.



Nasz tour zakończyliśmy pod wieczór oczywiście  we Florencji, znowu na piazza Michaelangelo, gdzie nie obyło się bez  fotek, potem przejście pod Ponte Vecchio, gdzie sklepy jubilerskie były już niestety pozamykane, potem przeszliśmy na piazza del Duomo gdzie katedra i baptysterium oczywiście były już zamknięte. Na szczęście pozostałe place i ulice jeszcze tętniły życiem artystycznym, pełnym dobrej muzyki, śpiewu i ulicznej sztuki. A zapomniałem dodać, że wszędzie tam też robiłem zdjęcia ku radości i uciesze moich dam ( to był oczywiście sarkazm ). Do domu wróciliśmy po 22, co wskazuje, że życie we Florencji jak się pojawiło, tak szybko zgasło i poszło spać. A my też. Dobranoc aniołki na noc.

Florencja i 2 maszyny

Dzień siódmy Strada in Chianti - Siena - Chinciano Terme 26.07.2016


                    W siódmym dniu naszej podróży zaplanowaliśmy przejazd do miasteczka Chinciano Terme położonego w samym sercu pięknej Toskanii - czyli Val d’Orcia. Ale żeby urozmaicić sobie przejazd postanowiliśmy zahaczyć o drugie pod każdym względem miasto Toskanii czyli Sienę. Po godzinie jazdy ze Strada in Chianti dotarliśmy do płatnego parkingu Santa Caterina adres Via Esterna di Frontebranda. Ten parking ma dwie zalety: tuż obok po lewej stronie był bezpłatny parking, z którego oczywiście skwapliwie skorzystaliśmy, dodatkowo 100 m. dalej znajdowały się ruchome schody, po których wjeżdżało się prawie do samego centrum starego miasta. Rewelacyjny wynalazek, zwłaszcza, że starówka była położona na sporym wzniesieniu i wejście na nią w tym upale było sporym wyczynem.

Bańkarz mydlany w Sienie
Katedra w Sienie

 W samej Sienie zwiedziliśmy katedrę na Piazza del Duomo ( pierwotnie miała być jeszcze większa niż katedra w Florencji ). Bilety kosztują 13 euro/osobę. Wnętrze katedry skrzy się od pięknych kolorów sklepienia, złoceń, zdobień, wyszukanych gatunków marmuru. Warto tam wejść, by zobaczyć, co człowiek jest w stanie zrobić z marmurem, jakie można wyczarować  cuda z tego kamienia. Oprócz katedry zwiedziliśmy Piazza del Campo, czyli miejsce słynnych konnych gonitw Palio, organizowanych podczas toskańskich festynów ku czci Matki Boskiej. Czas gonił, bo Meg - właścicielka mieszkania w Chinciano już dopytywała się kiedy przyjedziemy, bo klucze ma nam przekazać  jej chłopak Lorenzo. Faktycznie w umówionym miejscu w Chianciano Terme pojawił się Lorenzo, który zawiózł nas do mieszkania Meg ( w tym czasie była w Londynie ). Oczywiście jak zwykle lokum bardzo mile nas rozczarowało - położone w samym centrum starówki z pięknym widokiem na okoliczne wzgórza, obszerne, z bogato wyposażoną biblioteką, pełną przewodników, map, albumów fotograficznych i innych książek o Toskanii. Lorenzo przekazał nam klucze, my po odświeżeniu się postanowiliśmy wyjechać na krótki rekonesans po okolicznych miasteczkach. No i to była prawdziwa Toskania - łagodne zbocza, porośnięte ściętym zbożem, cyprysy, wille, kręte dróżki - słowem klasyka klasyk - jutro musimy tu uderzyć na cały dzień - tak postanowiłem, dlatego po powrocie przestudiowałem mapę regionu pozostawioną przez Meg i informacje w internecie, żeby ustalić miejsca, które jutro chciałbym uwiecznić na zdjęciach ( słynna samotna willa, słynna kapliczka, słynna willa z Gladiatora, słynne cyprysowe wstążki, spiralki ). A byłbym zapomniał podaję adres mieszkania Meg ul. Borgo Casalino 12 Chianciano Terme tel. +39 347 905 0719.

Dzień ósmy Val d’Orcia 27.07.2016


Raniutko, cichutko aby nie zbudzić Hani wgramoliliśmy się do auta i pojechaliśmy zwiedzać Val d’Orcia. Kierując  się na Pienzę, tuż za Chianciano Terme znaleźliśmy pierwszy obiekt fotograficzny - cyprysową spiralkę



Z kolei pierwszą napotkaną miejscowością było Monticchiello, na które natknęliśmy się zupełnie przypadkowo, bo w pogoni za pięknymi widokami zjechaliśmy z głównej drogi na żwirową a dalej pojechaliśmy za podobnym do mnie fotografem - amatorem, też uganiającym się za widoczkami. W ten sposób wjechaliśmy pod samą starówkę miasteczka, pozostawiając auto na bezpłatnym parkingu. Starówka miasteczka miała bardzo artystyczny charakter, bo co chwilę można było napotkać w wąskich uliczkach rzeźby postaci zwierząt, ludzi wykonane z drucianej siatki.


Po pewnym czasie dotarliśmy do centrum starówki, gdzie zobaczyliśmy ogłoszenie, że dziś wieczorem odbędzie się na rynku przedstawienie operowe ( bilety 13 euro/osobę; dzieci i młodzież ucząca się - wejście bezpłatne ). Doszliśmy do wniosku, że fajnie byłoby w ten sposób spędzić wieczór, przyjeżdżając na spektakl. Po powrocie do auta wstawiliśmy dla Krzysia namiar na
Pienzę a potem San Quirico d'Orcia. Okazało się, że najpiękniejsze miejsca i widoki są właśnie w drodze pomiędzy tymi dwoma miasteczkami. I była tam samotna willa:


i samotna kapliczka


i kolejna cyprysowa serpentynka


i inne piękne widoki













Powoli zbliżała się godzina 10-ta, więc postanowiliśmy wrócić do Hani, zjeść śniadanie i po śniadaniu wybrać się do term w Pienzy, by trochę się poopalać. Wracaliśmy przez Pienzę, jadąc powoli przed autem dostawczym. Nagle kierowca auta jadącego przed nami, bez włączenia kierunkowskazu zmienił pas jezdni, ustawiając samochód okrakiem na linii podziału pasów jezdni. Mając wolną przestrzeń przed sobą i widząc, że samochód przede mną nie ma włączonego kierunkowskazu, pojechałem prosto wymijając go od jego strony wewnętrznej. Nagle kierowca dalej nie mając włączonego kierunkowskazu skręcił gwałtownie w prawą stronę uderzając w lewy przód naszego auta. Wyszedłem z auta - o w mordę, o jasna cholera, o żesz k...wa mać. O mamma mia zaczął drzeć ryja kierowca dostawczego auta, któremu nic właściwie się nie stało. Co mamma mia, co mamma mia popatrz na nasz samochód, gdzie kierunkowskaz !!!!! w mojej żonie obudził się lew walki, co tam lew, drapieżna harpia, po czym zaczęli się przekrzykiwać we włoskim i polskim języku. Znakomicie się dogadywali bo na słowo carabinieri, moja  dzielna żona stwierdziła tak carabinieri!!! - idziemy na policję. Włoski policjant oczywiście ni w ząb angielskiego ( jak większość Włochów ) ale udało nam się zrozumieć, że on nie jest do ustalania winy sprawcy, tylko od spisania protokołu zeznań. W języku włoskim oczywiście. Nasze zeznaniem napisaliśmy w języku polskim w komórce, potem było tłumaczone przez translator na język włoski. Po spisaniu zeznań wszyscy się rozeszliśmy życząc sobie miłego dnia. Na szczęście auto, po za widocznymi uszkodzeniami było sprawne, światła, kierunkowskazy pracowały, prowadziło się bez problemów, więc szybko wróciliśmy do Hani. Zjedliśmy drugie śniadanie i postanowiliśmy zrealizować nasz plan i udać się do pobliskich term w Pienzie aby popływać i poopalać się ( oczywiście dziewczyny nie ja ). Po wielu perypetiach ( nie mogliśmy znaleźć tych term ) w końcu trafiliśmy na nie. Okazało się, że szumnie nazwane termy są małym błotnym bajorkiem, mniejszym od naszego oczka wodnego, gdzie nie ma nawet miejsca na rozłożenie ręcznika. A gdzie miejsce na parawan, leżak, grill?. Zdegustowane dziewczyny wróciły marudząc po 2 godzinach i wróciliśmy do Chianciano, zatrzymując się w różnych miejscach w wiadomym celu.



Po zrzuceniu z siebie całego błota wystrojeni i wyszykowani ponownie wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy na przedstawienie. Dojechaliśmy do miejscowości, zaparkowaliśmy auto pod starówką i poszliśmy szukać rynku, gdzie miał odbyć się spektakl. I znowu wspinaczka wąskimi uliczkami, w końcu odnajdujemy kierunkowskaz teatre a po chwili rynek z kasą biletową. Przed kasą garstka ludzi, bo większość zajęła już miejsca, podaję pani 50 euro, pani wydaje mi bilety i 10 euro reszty. No i czekam dalej na resztę pieniędzy bo przecież rano jak byk pisało, że bilety kosztują 13 euro na osobę. A pani z uśmiechem pokazała mi kartkę, gdzie jak byk było napisane, że bilety kosztują 20 euro/osobę. Moja żona stwierdziła, że pewnie rano była jakaś forma promocyjnej przedsprzedaży, więc dlatego teraz ceny są inne. Cóż skoro żona tak mówi.... Zajęliśmy miejsca, czekając na wejście muzyków aż nagle stwierdziłem - Magduśka, przecież ten rynek jest o wiele większy, niż ten rano - my nie jesteśmy w Monticchello tylko cholera wie gdzie. Potem po koncercie okazało się, że miejscowość nazywa się Montepulciano. Monticchello - Montepulciano  - Montefollonico - Monte Cassino a co  to za różnica. Ważne , że poziom artystyczny był bardzo dobry. Tylko jedna osoba zasnęła, tylko jedna chińska rodzinka w trakcie koncertu wyszła, bo małoletnie dziecko ostentacyjnie zaczęło ziewać, para psów pokłóciła się o kość  i zaczęła wściekle ujadać. Było fajnie.

Dzień dziewiąty Chianciano Terme - Pitigliano - Sorano 28.07.2016


                    W kolejnym dniu naszego wyjazdu zaplanowaliśmy objazd ze zwiedzaniem częściowo opuszczonych już przez mieszkańców miasteczek położonych stosunkowo blisko od Chianciano Terme. Pierwotnie do dwójki wymienionych miało jeszcze dołączyć Civita de Bognaregio, ale niestety nie starczyło nam czasu. Wleźliśmy do naszego dzielnego gruchota budząc wszystkie koty i psy starego miasta ( drzwi zgrzytają niemiłosiernie ) i pojechaliśmy do Pitigliano. Wszystkie te miasteczka są zbudowane na miękkich, tufowych skałach wulkanicznych.  Skały miały przerąbane, bo najpierw dziurawiła je bezmyślnie woda, potem przyszli ludzie i zajęli te dziury. Z musu zaczęli sami dziurawić te skały, bo populacja rosła aż wreszcie nastała era techniczna, gdzie miejsce jaskiń zastąpiły domy wyrosłe na tych biednych skałach. Domy te sprawiają wrażenie zrośniętych z biednymi skałami, co z bujną roślinnością i niebieskim niebem tworzy niezwykły obraz. I teraz te domy możemy oglądać my.  A skały jak miały przerąbane tak mają dalej.

Uliczki Pitigliano
Pitigliano
Pitigliano

Dzień Niepodległości 3

Dzień dziesiąty Chianciano Terme - Rzym - Pompeje 29.07.2016


                    Pierwotnie z Toskanii mieliśmy pojechać od razu do Alberobello ale moja żona stwierdziła skwapliwie - mężu jak wytrzymasz, to możemy po drodze zwiedzić Pompeje - a parę dni później - jak Pompeje to i może o Rzym i Watykan zahaczymy, w końcu to po drodze. No -  nie trzeba mi takich rzeczy dwa razy powtarzać. i po 3 godzinach jazdy z Chianciano Terme ( koszt przejazdu autostradą wyniósł 10,50 euro ), meldujemy się na płatnym, wielopoziomowym parkingu Terminal Gianicolo ( Via Urbano VIII 16 ).  Jego zaletą jest bliskość do Watykanu ( zaledwie 200 m ) i  wielkość ( bo bez problemów znaleźliśmy wolne miejsce ). Godzina postoju kosztuje 2 euro, dla samochodów osobowych zarezerwowane są poziomy od 2 piętra w górę ( poniżej tylko dla autobusów ). W Watykanie zwiedziliśmy bazylikę św. Piotra z grobowcem naszego papieża i uganialiśmy się za monetami obiegowymi z wizerunkiem papieży. Niestety nie weszliśmy do Muzeum Watykańskiego i Kaplicy Sekstyńskiej bo była otwarta tylko do godz. 16 ( bilety kosztują 24 euro/osobę ), papieża też nie zobaczyliśmy bo przebywał w tym czasie w ..... Polsce na Światowych Dniach Młodzieży. Zamiast Kaplicy postanowiliśmy zwiedzić Koloseum. Pół kilometra od Muzeum Watykanu znajduje przystanek metra ( bilet kosztuje 1,5 euro/osobę/100 minut ), skąd pojechaliśmy do stacji Termini, a stamtąd metrem linii B do Koloseum. Wejście do Koloseum kosztuje 12 euro/osobę ( warto mieć przy sobie legitymację ISIC dla studentów i młodzieży a także ITIC dla nauczycieli, bo zniżki wejściowe są znaczne  - 7,50 euro/osobę ).

Dziewczyny przy Coloseum

Po zwiedzeniu Koloseum wróciliśmy do opustoszałego już Watykanu i zaczęła się karkołomna jazda wieczorową porą przez zakorkowane ulice Rzymu. Jakim cudem wyjechaliśmy bez  wypadku na autostradę do Neapolu? - nie wiem   - ale udało się i późnym wieczorem zameldowaliśmy się w Pompejach ( przejazd autostradą kosztował 10 euro ). Sympatyczny fan Napoli - Giuseppe już na nas czekał. Mieszkanko polecamy tylko do szybkich pobytów, związanych ze zwiedzaniem ruin lub wejściem na Wezuwiusza - nie posiada kuchni, jest położone blisko ruchliwej ulicy, Jego zaletą jest tylko cena i bliskość do ruin Pompei ( u. Via Andolfi 1 Pompei tel. +39 320 724 9115 ).

Dzień jedenasty Pompeje - Castelmezzano - Alberobello 30.07.2016


                Z uwagi na napięty plan dnia postanowiliśmy rano po śniadaniu pójść na piechotę do ruin ( otwarte od 9.00 ) . Zanim weszliśmy musieliśmy stać w sporym ogonku do kasy. Bilety wejściowe  kosztują 13 euro. Mimo w miarę wczesnej pory turystów było bardzo dużo. Jak zwykle najwięcej było Japończyków - już nie uzbrojonych tradycyjnym wianuszkiem aparatów fotograficznych ( ci delikwenci powoli odchodzą już do lamusa ) lecz o wiele groźniejszą bronią tzw. selfie-stickiem. Patyk ten jest obecnie dominującym elementem turystyki i trudno sobie wyobrazić obecnie  jakiekolwiek miejsce na świecie bez widoku tego oręża. A jak groźną bronią jest patyk z nadzianą komórką na jego końcu,  doświadczyłem sam na własnej głowie, w którą zostałem uderzony przez delikwenta filmującego zejście po takich schodach:



W Pompejach zabawiliśmy ponad 2 godziny - trochę za mało, żeby zwiedzić dokładnie to doskonale zachowane po katastrofie miasto. Zostawimy to sobie  na następny wyjazd.

Ogrody przy ruinach Pompei

A tymczasem zostawiamy Pompeje i udajemy się do małego miasteczka Castelmezzano, położonego w połowie drogi między Pompejami a Alberobello. A dlaczego akurat tam?. Bo jest fajnie położone na stromym zboczu góry, bo sąsiaduje na przeciwko z innym miasteczkiem Piterapertosa, położonym na podobnie stromym zboczu góry, bo pomiędzy miasteczkami pomysłowi mieszkańcy rozwiesili stalową linę i przyczepili do nie tyrolkę, bo lubimy sprawiać Hani niespodzianki a ona lubi takie zabawy. Nie mówiąc o tym Hani ( jak niespodzianka, to niespodzianka ), przyjechaliśmy pod Castelmezzano, gdzie trafiliśmy na jednego z pracowników obsługujących tyrolkę, któremu pokazałem rezerwację na lot. Chłopak jak 90 % Włochów nie znał angielskiego ale zdołaliśmy zrozumieć, że zaraz przyjedzie bus, który zabierze uczestnika lotu do miejsca startu. No to usiedliśmy wygodnie na przydrożnej ławeczce z Hanią, która w dalszym ciągu nic nie podejrzewała. Co prawda z daleka rozlegały się jakieś okrzyki radości i widać było jakiś przesuwający się kształt przypięty do liny, co prawda wzbudziło to u Hani ciekawość ale szybko została spacyfikowana przez moją żonę, która stwierdziła, że to pomysłowi mieszkańcy w ten sposób transportują towary lub bagaż między  miasteczkami a te okrzyki to  nic innego jak radość z otrzymanego towaru. Było bardzo gorąco i upalnie, słońce powoli roztapiało mózg, więc te tłumaczenia wystarczyły Hani, która z rozmarzeniem stwierdziła - też bym tak chciała. Po 15 minutach oczekiwania podjechał bus i okazało się, że zabiera tylko bezpośrednich uczestników lotu a pozostali muszą czekać na stacji końcowej, który była usytuowana nieco poniżej drogi, przy której siedzieliśmy. Wreszcie zdradziliśmy nasz sekret i niespodziankę Hani, zapakowaliśmy ją do busa a sami zeszliśmy do stacji końcowej. Za bilet zapłaciłem 35 euro ( można rezerwować w internecie na stronie www.volodellangelo.com ), zdjęcia kosztują 6 euro, film wideo 14 euro. Start kolejki znajduje się w stacji na szczycie skały nad Castelmezzano,  potem jest przesiadka w Piterapertosa a stamtąd zjazd do stacji końcowej. Można lecieć pojedynczo i w tandemie. W oczekiwaniu na przylot Hani zrobiłem trochę zdjęć Castelmezzano:

Castelmezzano
Niecodzienny murek w Castelmezzano

A tak wyglądała sama akcja lotu


Czy Hania była zadowolona - bardzo - nie czuła aż tak prędkości ( ponoć można wyciągnąć ponad 100 km/h ), takie przypięcie do liny spowodowało, że czuła się jak ptak. Tutaj znajdziecie link na Youtube pokazujący ten lot w pełnej krasie. Po tych pełnych emocji przeżyciach poszliśmy na krótki spacer po Castelmezzano. Okazało się, że stanowi przyjemne rozczarowanie w porównaniu z brudnych i nieprzyjemnych Pompei. Było czyste, zadbane i bardzo urokliwe. Warto tam spędzić nawet parę dni aby pochodzić po okolicznych górach, podobnych do austriackich Alp, pełnych sielskich obrazków jak to poniżej - szczęśliwych krów idących samopas  na pastwisko


Do Alberobello przyjechaliśmy pod wieczór. Właścicielka mieszkania - Traverniere przekazała nam klucze od prawdziwego domku trulli, umyliśmy się i poszliśmy na mały rekonesans. Okazało się, że w mieście w tym czasie trwa festiwal światła i dzięki temu miasteczko tętni życiem do późnych godzin nocnych. Artystyczna atmosfera, rzeźby, instalacje świetlne ustawione wśród urokliwych domków truli tworzyły niezwykły nastrój. Bajeczne kształty domków trulli,  sprawiały wrażenie jakbyśmy spędzali czas wśród niziołków Hobbitonu. Wróciliśmy do swojego uroczego i klimatycznego mieszkanka ( Via Guglielmo Marconi 12 Alberobello, nr tel. +39 392 931 5320  )  - a ja postanowiłem z samego rana poszwędać się po strefie domków trulli.

Dzień dwunasty Alberobello 31.07.2016


                      Jak postanowiłem tak zrobiłem,  rankiem wziąłem aparat i poszedłem do centrum. Okazało się, że 8 godzina nad ranem jest zbyt późna,  aby mieć tylko dla siebie urokliwe uliczki domków trulli, było już pełno turystów, swoje wyroby wystawiali właściciele sklepików, otwierano pierwsze restauracje, krótko mówiąc miasteczko żyło od wczesnych do późnych godzin dnia. W strefie trulli mało domków jest zamieszkałych, większość jest wynajęta lub wykorzystana jako sklepiki pamiątkarskie lub na  restauracje.

Rano w Alberobello rządzą koty
Poranna krzątanina
Nasi sąsiedzi

 Ja chciałem zobaczyć jak ludzie żyją w takich domkach więc postanowiliśmy spędzić resztę dnia na objeździe okolicznych wiosek a potem na znalezieniu jakiejś przyjemnej plaży ( bo mieliśmy w zapasie jeden dzień, który można było wykorzystać na opalanie ). Wszystkie gospodarstwa w dolinie Valle d’Itria są otoczone niskim murem, ułożonym z luźno poukładanych kamieni i łupków, większość upraw stanowią drzewa oliwne, migdałowe i co dziwne czereśniowe. W jednych z gospodarstw trafiliśmy na bardzo sympatycznego  właściciela agroturystyki, który wynajmował swoją willę trulli na potrzeby turystów. Także jak ktoś lubi relaks, błogą ciszę w domku trulli w otoczeniu sadów oliwnych i pysznych gruszek, to polecamy www.pietralucedeitrulli.it

Przy haciencie Pietra

Prosto z Valle d’Itria pojechaliśmy nad morze w poszukiwaniu ładnych plaż. Niestety zarówno Torre Canne jak i Rosa Marina nie były przyjemne - zatłoczone, kamieniste, brudny żwir udający piasek. Na plusik - darmowe parkingi i mała odległość od Alberobello ( zaledwie 0,5 godziny jazdy samochodem ). Po krótkiej naradzie postanawiamy  jutro od razu wrócić do Polski. Po powrocie do Alberobello  idziemy na dalej trwający  festiwal światła, kupujemy pamiątki i wino i korzystamy z okazji słuchając przy kolacji koncertu włoskiego zespołu rockowego.

Dzień trzynasty powrót do kraju 01.08.2016


                       Jak już wspomniałem -  wczoraj postanowiliśmy od razu wracać do kraju. Nastawiłem Krzysia, wygdakał mi 1600 km do celu i ruszyliśmy. Trochę mało tych kilometrów  - pomyślałem sobie ale co będę polemizował z maszyną - w końcu płacą jej za to. Po przejechaniu 50 km ze zdziwieniem stwierdziłem, że nawigacja z uporem maniaka pcha mnie na Bari . Może tam wjedziemy na autostradę  - ale czy autostrady budują przy morzu, które było coraz bliżej i bliżej. W końcu wjechaliśmy na promenadę. Gdzie ten idiota nas prowadzi? - zaczęliśmy się nie na żarty denerwować. W końcu dojechaliśmy do jakiegoś szlabanu a za szlabanem ukazał się piękny, duży ....... prom. O żesz ty w mordę - to takie skróty sobie wymyślasz. To ja pojadę kierując się znakami drogowymi a ty Krzysio za karę - do budy. Jeszcze przez chwilę słychać było jego bulgoczące  - za 100 metrów zakręć w lewo ale na szczęście bateria mu szybko się skończyła a my wjechaliśmy na autostradę w kierunku Wenecji. Pod wieczór osiągnęliśmy granicę z Austrią ( zapłaciliśmy łącznie za cały przejazd autostradami odcinek Bari - Brenerro 73,30 euro ).  W Niemczech nad ranem zrobiliśmy sobie 3 godzinny postój na spanie a potem wjechaliśmy do naszego kraju. W Jaczowie byliśmy o 15-tej i szybko do własnego łóżeczka a rano jak zwykle w ogrodzie czekały na nas pyszne dojrzałe pomidorki, niedopieszczony Bulinex i rybki w oczku wodnym.......Wszędzie dobrze  ale w domu najlepiej.

7 komentarzy:

  1. Fajnie opisane. Wcześniejsze relacje uczestników nie różnią się bardzo od twojego opisu. Świetne zdjęcia.

    OdpowiedzUsuń
  2. oj uśmialiśmy się z mężem czytając ten wpis :D, ciekawe co nas czeka podczas podróży... Trasę mamy podobnie zaplanowaną, ale większością noclegów w aucie. Wyruszamy 26.08.2016.

    Gdzie znaleźć noclegi w prywatnych kwaterach??
    i jaki przedział cenowy??

    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć. Dzięki za komentarz. My korzystaliśmy z serwisu airbnb - staraliśmy się, żeby ceny były zbliżone do 70 zł/noc/osobę. Wszystko zależy od standardu mieszkania, jego położenia ( im bliżej centrum tym drożej ) i terminu ( jedziecie pod koniec sezonu, więc ceny powinny być niższe ). Spróbujcie z jednym noclegiem na początek trasy, bo będziecie bardzo zmęczeni jazdą a potem można szukać noclegu na miejscu. Uwaga na parkowanie - pisałem o tym na blogu i na skutery. Zróbcie jeszcze aktualizację auta do wersji pancernej i możecie jechać. No i nie zapomnijcie o relanium - przyda się przy jeździe po Rzymie. Buon viaggio, czy jakoś tak :))))))

      Usuń
  3. dzięki :)) My wysłaliśmy Krzysia na emeryturkę i mamy nadzieję, że googlowska nawigacja nas nie wywiezie na pastwiska... choć to dość optymistyczna wersja na tamtejszych terenach.

    OdpowiedzUsuń
  4. witam
    super wspomnienia i pięknie opisane i pokazane.Chciałabym zapytać o te ruchome schody do starówki w Sienie.Naprawdę jest taki wynalazek?I jak tam trafić z tego parkingu?Oglądałam w goglach okolicę parkingu,ale nic nie rzucilo mi się w oczy.A chętnie bym z tego skorzystała będąc w Sienie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć dziękuję za ciepłe w ten mroźny wieczór słowa. Parking w Sienie tam gdzie parkowaliśmy auto jest położony po drugiej stronie ulicy parkingu płatnego którego widać w google street view ( https://www.google.pl/maps/uv?hl=pl&pb=!1s0x132a2cbc114e2c03:0xd4c4f0ec3729167d!2m19!2m2!1i80!2i80!3m1!2i20!16m13!1b1!2m2!1m1!1e1!2m2!1m1!1e3!2m2!1m1!1e5!2m2!1m1!1e4!3m1!7e115!4s/maps/place/parking%2Bsanta%2Bcaterina%2Bsiena/@43.3176426,11.3243986,3a,75y,130.27h,90t/data%3D*213m4*211e1*213m2*211sg4KUY7SQ9c9vBnno09n1Ow*212e0*214m2*213m1*211s0x0:0xd4c4f0ec3729167d!5sparking+santa+caterina+siena+-+Szukaj+w+Google&imagekey=!1e2!2sg4KUY7SQ9c9vBnno09n1Ow&sa=X&ved=0ahUKEwjlkcuk1tbRAhVGOJoKHb7tBg0Qpx8IjQEwCg ). Jak pojedziesz w tym linku do przodu ulicy to po kilkudziesięciu metrach dojedziesz do zamkniętej dla ruchu aut ulicy i po następnych kilkudziesięciu metrach po prawej stronie widać znak do ruchomych schodów. Razem to około 300 m. marszu. Parkujemy oczywiście po lewej stronie na parkingu bezpłatnym. Pozdrówka i powodzenia.

      Usuń
  5. dzięki za odpowiedź,pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń